Link do mojej nowej powieści znajdziecie tutaj: Bez Odwrotu
[Zakończony] Kolorowe życie zamienione w ciemność...
sobota, 4 listopada 2017
Ważne!
Notatka będzie bardzo krótka. Chciałam tylko zawiadomić, że rozważyłam pewne kwestie I wasze propozycje i zdecydowałam się na kontynuację prowadzenia 'działalności' literackiej. Ale nie tu. Zaczynam pisać na wattpadzie. Jeżeli chcecie dalej mnie wspierać w tym, co robię, niedługo pojawi się tutaj link do mojego nowego dzieła. Dziękuję wam wszystkim raz jeszcze!
poniedziałek, 7 marca 2016
Ważna notka!
Słuchajcie, postanowiłam nie rezygnować z bloggera, jedynie z czegoś, co jest niemożliwe i nieistniejące (chodzi mi o Raurę). Postanowiłam skonstruować nową historię, której bohaterowie będą fikcyjni, a nowa historia totalnie odmieniona. Jedynie baaaaardzo zależy mi na waszej obecności. Czy chcielibyście czytać nową historię? (oczywiście te skończę).
Jeśli nadal chcecie mnie wspierać, to zapraszam pod tym adresem: http://darkness-roosvelt.blogspot.com
Prolog zostanie opublikowany już wkrótce. Ale to, czy historia będzie miała miejsce zależy tylko i wyłącznie OD WAS. Kocham was kochani :*
Jeśli nadal chcecie mnie wspierać, to zapraszam pod tym adresem: http://darkness-roosvelt.blogspot.com
Prolog zostanie opublikowany już wkrótce. Ale to, czy historia będzie miała miejsce zależy tylko i wyłącznie OD WAS. Kocham was kochani :*
niedziela, 23 sierpnia 2015
NOWY BLOG!
Fabuła, bohaterowie, spis treści i oczywiście najważniejsze - Prolog - już się pojawiły.
Rozdziały będę dodawała dopiero po skończeniu Dreams. Liczę na was misie :*
LINK: http://mystery-love-raura.blogspot.com
TYTUŁ: Dzięki miłości życie jest coś warte
Rozdziały będę dodawała dopiero po skończeniu Dreams. Liczę na was misie :*
LINK: http://mystery-love-raura.blogspot.com
TYTUŁ: Dzięki miłości życie jest coś warte
środa, 29 lipca 2015
One Shot
Ten OS pojawił się na moich dwóch pozostałych blogach, ale tu też postanowiłam go wstawić.
Miłego czytania ;)
(...) Szłam sobie spokojnie drogą. Była 22:00.
Przechadzałam się przez park. Tej nocy na niebie nie było gwiazd, księżyc zasłaniały pobliskie drzewa. Jedynie lampy uliczne rozświetlały mrok, który towarzyszył owej, zimnej nocy.
Na ramię naciągnęłam sweterek, który delikatnie mi się z niego zsunął. Przetarłam policzki, które zdawały być się niczym lód. Na palce chuchnęłam kilka razy, by je ogrzać.
Tak. Zdecydowanie ta noc była chłodna. Chłodniejsza niż inne. A ja nawet nie wiem, skąd wracałam.
Na sobie miałam koronkowe botki, czarne, dopasowane spodnie, biały T-shirt i biały sweterek - moje jedyne źródło ciepła.
Nie miałam torebki, żadnych zakupów, portfela czy czegokolwiek innego. Za to w prawej kieszeni znajdował się mój smartfon, dzięki któremu mogłam sprawdzić godzinę i... To tyle. Rozładował się. Cóż za ironia losu...
Za sobą słyszałam kroki. Jak to zazwyczaj bywa na filmach, kroki oznaczają, że ktoś za mną idzie. Jeżeli tylko bym się odwróciła, a okazałoby się, że to naprawdę jakiś bandyta, zaczął by mnie gonić. Dlatego nie przyspieszałam kroku.
Nie znałam tej uliczki. Widziałam ją pierwszy raz w życiu. Ale coś mnie niepokoiło...
Kroki naprawdę były coraz bliżej, a ja w pewnym momencie dostrzegłam ławkę. Nie wiem, co mnie podkusiło, by na nią usiąść. Była pusta, a ja potrzebowałam chwilkę odpoczynku.
Spoczęłam więc na niej bawiąc się rękawami białego sweterka, który co chwilkę naciągałam na zimne i suche dłonie.
Odwróciłam głowę na lewą stronę, znów nie wiedząc, czym się w tym momencie kierowałam. Ale nagle dostrzegłam, że nie jestem sama...
Wstrzymałam oddech, a postać spojrzała się na mnie.
Blond włosy, ciemne oczy, wąskie usta. Chłopak. I wcale nie wyglądał na miłego.
Pamiętam jeszcze tyle, że przyłożył mi coś do twarzy, a moje oczy zrobiły się ciężkie. Zasnęłam...
***
Obudziły mnie mocne wstrząsy. Byłam w małym... Pomieszczeniu? Nie. To nie było pomieszczenie. Dodatkowo znajdował się tu odór...
Próbowałam się podnieść i w tym momencie zdałam sobie sprawę, że mam skrępowane ręce, jakąś dziwną liną. Z każdym ruchem dostarczała mi bólu, a moje nadgarstki piekły i robiły się czerwone. Nogi to samo. Zresztą miejsce, w którym byłam posiadało coś, jakby dach.
Już wiedziałam, gdzie jestem. Bagażnik. Nie docierało do mnie jeszcze to, co się stało.
Po jakimś czasie auto się zatrzymało, a bagażnik powoli wpuścił do środka odrobinkę światła. Nie było to światło słoneczne. Coś bardziej światło latarki.
- Żyje? - spytał jakiś głos. Kolejny mężczyzna.
- Tak, ale nic nie zapowiada się na to, by zachowała jakieś zdrowe zmysły.
O czym oni mówią? W tej chwili spostrzegli, że mam otwarte oczy, które starają się patrzeć prosto w ich twarze. Nic z tego. Oczy mnie bolały od nadmiaru światła.
- Patrz. Obudziła się - dodał jeszcze inny głos. Po chwili zostałam szarpnięta i wyciągnięta z bagażnika siłą.
Jedyne, co rzuciło mi się w oczy, to blond włosy. Czyli to ten sam chłopak, co mnie porwał. Tylko co ja mu zrobiłam?
Nie zapytałam. Głos ugrzązł mi w gardle, a ja byłam zbyt przerażona.
Zaciągnęli mnie do jakiegoś domu. Nie wyglądał na dom porywaczy. Bardziej coś jakby dom mafii - zadbany, urządzony w stylu klasycznym.
Kiedy weszliśmy do środka rzucił mnie na ziemię. Wydałam bezgłośne ,,au". Bałam się spojrzeć im w oczy. Spuściłam głowę w dół.
- Masz coś, czego potrzebujemy. I albo nam to dasz, albo zginiesz. Wybór należy do ciebie.
Oschły ton, beznamiętne słowa, wypowiedziana regułka i zero uczuć. To właśnie pobudziło moją złość.
Spojrzałam na niego. Był przystojny, to mogłam stwierdzić. Ale był bezuczuciowym draniem, który czegoś ode mnie chce.
- Co takiego mam? - spytałam.
Zmrużył oczy i spojrzał to na mnie, to na swoich ,,kolegów".
- Żartujesz sobie ze mnie? - spytał.
- Czy ja wyglądam osobę, która żartuje? - spytałam.
- Nie takim tonem, bo pożałujesz.
Za wszelką cenę starał się być oschły i pokazać, że jest groźny. Jednak przestałam się go bać.
- Skoro mam coś, czego potrzebujecie, to jedyne co możesz mi zrobić, to mnie uderzyć. Nie zabiłbyś mnie, bo widać, że za bardzo ci na tym zależy. Kim jesteś i czego ode mnie chcesz? - spytałam.
Był zaskoczony chyba tym, co mu powiedziałam. Po chwili jednak się odezwał.
- Niech cię nie obchodzi kim jestem. To, czego potrzebujemy jest w sejfie twojego ojca, a przed swoją śmiercią powiedział nam, że tylko ty znasz kod. Gadaj, jaki jest!
Zaraz... Mój ojciec nie żyje, a ja nawet go nie pamiętam. Jest jakiś sejf, a ja za Chiny nie znam kodu...
- Jeżeli ci powiem, nie puścisz mnie. Zabijesz.
Zaśmiał się gorzko.
- Dlaczego miałbym to zrobić?
- Bałbyś się, że pójdę na policję i was wydam, bo mogę sporządzić dokładny rysopis. Ale szkoda mi czasu, na takiego śmiecia, jak ty - wysyczałam.
Mój prawy policzek zaczął piec i powoli robił się czerwony. Udałam twardą. Udałam, że jego uderzenie nic mnie nie bolało. A tak naprawdę chciałabym wiedzieć, co tu się dzieje i rozpłakać się, jak mała dziewczynka.
- Żal mi ciebie - dodałam śmiejąc się gorzko, czym jeszcze bardziej go rozzłościłam. Miałam to gdzieś.
- Ross, zostaw ją. Jutro pokaże nam kod - odezwał się jakiś brunet.
Czyli ten pacan, to Ross.
W ten sposób właśnie poznałam osobę, którą nazwałam końcem mego żywotu...
***
Zostałam przeniesiona do białego pokoju. Na środku stało metalowe łóżko z białym, lekko poniszczonym materacem, który na pewno nie był prany od miesięcy. Oprócz tego była biała poduszka, która również swoim wyglądem nie zachęcała, by się na niej położyć. Kołdra leżała w kłębku gdzieś rzucona na podłogę. Światła dostarczała mała lampka, stojąca w kącie pokoju.
Czułam się jak w szpitalu....
Jakiś facet, grunt, że nie Ross, wziął do dłoni nóż i przyłożył do moich nadgarstków, powoli rozrywając sznury. Powoli jednak nie znaczy bezboleśnie...
To samo zrobił ze sznurami u moich kostek, po czym trzasnął drzwiami i zostawił mnie w pokoju.
Zostałam uwięziona, choć nie wiem za co. Nie pamiętam co robiłam, kim są moi rodzice, czy mam rodzeństwo. Jedyne co pamiętam, to moje imię i nazwisko.
Nie pamiętam też żadnego hasła do sejfu, ale jeżeli bym powiedziała tę informację osobą, które mnie porwały raczej nie dożyłabym tej chwili. I tak wiem, że mnie zabiją, ale co mi tam.
Podeszłam bliżej materaca, uprzednio dotykając moich nadgarstków i delikatnie gładząc je, opuszkami palców. Bolały. Były czerwone.
Kiedy doszłam do ,,posłania" dotknęłam go palcem wskazującym i nacisnęłam. Dobrze, że żadne karaluchy nie wyleciały. Jedyne co, to sprężyna zaskrzypiała. Po chwili położyłam całą dłoń, a następnie usiadłam. Nie miałam zamiaru zdejmować butów, bo już mi było zimno. Co dopiero po wykonaniu takiej czynności...
Sięgnęłam tylko po kołdrę i ułożyłam się na białej poduszce.
***
- Wstawaj! - wydarł się ,,ktoś" i zdjął ze mnie kołdrę.
Zaspane oczy, które wcale nie miały ochoty się otworzyć, wpuściły do gałki ocznej trochę światła.
- A może tak proszę? - tak Laura. Jesteś bardzo inteligentna. Igrasz z ogniem...
Ten blond pacan zaśmiał się.
- I może frytki do tego? - spytał z sarkazmem.
- Nie wstanę - dodałam, przykrywając się kołdrą.
- Co, chciałabyś pospać jeszcze? - spytał udając miłego. Uśmiechnęłam się pod nosem i spojrzałam na niego otwartymi już oczyma.
- A co? Chciałbyś hasło?
Aż się w nim gotowało. On był pewny, że miałam hasło, a ja, że dlatego mnie nie zabije. Przynajmniej na razie. Dlatego mogłam poczuć się, jakbym miała ,,władzę". Ach ta moc manipulacji...
- Masz pięć minut - wysyczał i trzasnął drzwiami. No nic... Brudne ubrania muszą mi wystarczyć, jako teraźniejszy ubiór. Raczej nie mam na co liczyć, by dostać świeże.
Poprawiłam rękawy od sweterka i zrobiłam sobie artystycznego koka.
Z przyzwyczajenia sięgnęłam po telefon, ale zabrali mi go... Nie trudno było się domyślić, ale jednak.
Westchnęłam i zeszłam na dół, gdzie czekało na mnie kilku mężczyzn. Nie wiem czemu, ale wcale nie czuje, by mojemu życiu groziło niebezpieczeństwo.
Może dlatego, że wśród nich nie było Rossa?
- Jestem Ethan - jeden z brunetów (a było ich trzech) podał mi dłoń.
- Laura - dodałam - Mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego ja mam podać te głupie hasło?
- Dlatego, że jesteś jedyną osobą, która je zna.
- Skąd taka pewność? - spytałam.
- Twój ojciec to powiedział zanim umarł.
- A może wy go zabiliście? - spytałam.
Milczał. Pojęcie ,,Milczenie zastępuje słowa" nabiera nowego znaczenia.
W tym momencie usłyszałam kroki do pomieszczenia. Raczej salon. Kanapa, konsole (pewnie kradzione), fotele...
- Szybko zeszła - dodał z przekąsem.
- Z kim jedzie? - spytał Ethan.
- Ze mną, tobą i Calumem. Reszta zostaje. Pilnujcie Ryd - dodał, po czym szarpnął mnie i wyprowadził z pomieszczenia pod sam samochód.
- Znowu mnie wpakujesz do bagażnika? - spytałam.
- To zależy od tego, czy znowu mnie zdenerwujesz.
- Ciebie nie da się nie denerwować - powiedziałam cicho, ale nie na tyle, by nie usłyszał.
- A załóż się...
***
Jechaliśmy dość szybko. Ja siedziałam z tyłu, wpatrując się w przepaskę, jaką miałam na oczach tylko po to, by nie wiedzieć, gdzie jesteśmy. Gdyby wiedział, że ja nic nie wiem...
- Wysiadaj - po około dwóch godzinach drogi właśnie to usłyszałam. Byłam przez kogoś prowadzona, ale na pewno nie był to blondyn. On mnie szarpie, a ten był delikatniejszy.
W każdym bądź razie prowadzili mnie (jak mniewam) przez długie korytarze. Potykałam się o własne nogi, które i tak z każdą chwilą coraz bardziej odmawiały mi posłuszeństwa.
Wreszcie po kilku minutach męczarni (które zdawały się być wiecznością) dotarliśmy. Przynajmniej się zatrzymaliśmy.
Po chwili zdjęto mi przepaskę z oczu. Prowadził mnie ten drugi brunet. Chyba Calum... Mniejsza z tym. Głos ich szefa wyrwał mnie z zamyśleń.
- A teraz podaj kod.
Znajdowaliśmy się w pomieszczeniu, które miało białe ściany z delikatnymi pasami szarości, pięknymi deskami, które były obok złotych framug na okiennicach i sejfem na samym środku.
- A tu nie ma żadnych laserów? Zabezpieczeń? - spytałam.
- Wszystkim się zajęliśmy. Podejdź teraz łaskawie i wpisz ten kod.
Po chwili wahania zaczęłam powoli stąpać wprost w miejsce, gdzie stał sejf. Nie znałam kodu.
Praktycznie nie wiedziałam o nim nic.
Kiedy znajdowałam się na tyle blisko, by wyciągnąć rękę i zacząć coś pisać włączył się alarm.
- Calum? Co jest grane?! - wydarł się na niebieskookiego.
- Nie wiem! Wszystko wyłączyłem!
- Spadamy! - krzyknął Ethan. Rozdzielili się, a ja stałam jak słup soli. Dopiero po kilku sekundach Ross po mnie wrócił i zaczął ze mną biec.
Bardzo mocno ściskał moją dłoń, tylko po to, bym mu nie uciekła. Nie miałam sił biec dalej.
Gorzej się zrobiło, jak kilku gości zaczęło strzelać w naszą stronę.
- Kim oni są? - spytałam biegnąc ile sił w nogach.
- Nie pytaj tylko biegnij - powiedział dysząc w przemęczenia. Po chwili spojrzałam w ślepy zaułek - długi wąski korytarz i wielkie, szklane okno. Spotkaliśmy się z nimi twarzą w twarz.
Dzieliły nas metry. No, może z jakieś 30, ale tylko metrów...
Po chwili Ross zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Wziął mnie na ręce i...
Wyskoczył. Z. Okna.
Czas mi się zatrzymał, życie mignęło przed oczami, a ja kurczowo trzymałam się jego szyi. Poczułam uderzenie. Spadliśmy. Na kawałki szkła, które się rozsypały na powierzchnię materiału, na który upadliśmy. Dziwnie brzmi to zdanie...
Żyliśmy, ale Ross był ranny. Raz dwa wsadził mnie do czarnego auta (jak się okazało kuloodpornego) i szybko odjechaliśmy.
Byłam roztrzęsiona. Nikt nigdy do mnie nie strzelał. Nigdy. A teraz?
Moje życie, którego nie pamiętam, diametralnie się zmieniło. Przynajmniej te dwa dni. Pierwszy dzień - spokojny, idę sobie parkiem... Drugi? Strzelają do mnie!
Spojrzałam na drzwi od auta. Była w nim czerwona, mała, plastikowa paczuszka, którą nazywamy apteczką pierwszej pomocy.
Jechaliśmy dość długi czas. Zatrzymaliśmy się gdzieś w lesie, kiedy zabrakło nam paliwa.
- Musimy tu przenocować.
- Zaraz - wyłapałam - MY?
- Masz problem ze słuchem? - spytał.
- Nie mam zamiaru spać koło ciebie - dodałam.
- Nikt ci nie każe. Masz bagażnik wolny.
Spojrzałam w bok. Pomost... Czyli jesteśmy gdzieś nad wodą. Powoli zaczęłam wysiadać.
- A ty dokąd?- spytał.
- Chociaż tu mogę się umyć - powiedziałam po czym wbiegłam do lodowatej wody. Dolna warga zaczęła mi drgać, ciało się prężyć, na ramionach i udach dostałam gęsiej skórki, a koszulka i sweterek przylepiły mi się do ciała. Gdybym była choć trochę mądra zdjęłabym chociaż sweter...
Resztki makijażu zaczęły mi spływać po policzkach, a ja powoli przyzwyczajałam się do temperatury. Ross usiadł na pomoście i syknął cicho.
Blask księżyca, który dziś pojawił się na niebie, oświetlał jego zranione ramię. Miał wielki kawałek szkła wbity w biceps. Westchnęłam cicho i poszłam po apteczkę.
Usiadłam koło niego i wyciągnęłam wodę utlenioną, jak i bandaż.
- Co ty robisz? - spytał.
-Jeżeli zamierzasz z tym spać, to twoja sprawa, ale póki żyję nie pozwolę, by ktoś męczył się na moich oczach.
- Nawet wróg? - spytał unosząc jedną brew.
- Nawet wróg.
Zlitowałam się nad nim, tak jak on nade mną dziś, bym nie zginęła. Mógł mnie tam zostawić. I co z tego, że dzień wcześniej mnie porwał i uderzył?
Wyciągnęłam powoli kawałek szkła, a raczej kawał, kiedy on w między czasie co chwilkę syczał z bólu.
Wyciągnęłam wacik i nalałam na niego wody, po czym ostrożnie przemyłam ranę.
- Jesteś pielęgniarką? - spytał. Chciałam odpowiedzieć ,, nie wiem ", ale to by przyniosło opłakane skutki.
- Każdy głupi potrafi opatrzeć ranę - dodałam z lekkim uśmiechem.
Po chwili zaczęło robić mi się zimno, a konkretnie wtedy, kiedy owijałam mu ramię bandażem. Zaczęłam dygotać z zimna, a moja warga drgała jeszcze mocniej, przez co nie mogłam jej uspokoić.
- Zimno ci? - spytał.
- Nie. Mam atak padaczki - dodałam z sarkazmem. Przewrócił oczami i po chwili on poszedł po coś do auta. Wrócił z jakąś bluzą.
Rzucił nią we mnie z tekstem ,,masz". Ubrałam ją szybko i zamknęłam apteczkę.
- Ummm... Dzięki - dodał. Zatrzymałam się nie rozumiejąc. Spojrzałam na niego - Za ramię - dopowiedział.
- Drobiazg - powiedziałam bez przekonania i ułożyłam się wygodnie w bagażniku. Apteczkę uprzednio włożyłam na miejsce, a teraz odpłynęłam...
***
TYDZIEŃ. Tyle minęło od tamtej akcji z sejfem i jeziorem. Rano wróciliśmy do ,,domu", a oni na razie mnie nie męczyli z tym, by podać hasło.
I jeszcze dostałam nowe ubrania... Nie wiem czyj to był pomysł, ale dostałam. Ross nie darł się już na mnie, ale nadal nie traktował mnie tak, jak powinien.
Mimo to mogłam rozmawiać z innymi i z nimi jeść. Tyle dobrego. I nic nie wskazywało na to, że mają mnie zabić.
Ross bardziej ,,o mnie dbał" i spędzał ze mną czas. Powoli mu zaczęłam ufać i widziałam, że on mnie też. Wczoraj nawet zabrał mnie na ,,spacer". Tak... Abym się dotleniła. Ale o dziwo to przy nim czuję się bezpiecznie...
Ale dziś, po okrągłym tygodniu (trochę niszczę im ścianę wyjąc kreski, które oznaczają dni, ile tu siedzę), stało się coś, przez co wszyscy byli ,,zdruzgotani".
- Nie ma Rydel! - krzyknął Calum. Nigdy o nią nie pytałam. Nie schodziła na obiady, ani w ogóle na żadne posiłki, ani nie wychodziła z pokoju. Ale musiała być kimś ważnym, skoro to tak bardzo zdenerwowało Rossa.
- Jak to nie ma?! - krzyknął i wbiegł do niej do pokoju.
- Rano jeszcze była - dodał Ethan.
- Calum - zaczął Ross - sprowadź Czarnych, by pomogli jej szukać, Ashton - ty zawiadom resztę. Mike i Robert - wy jedziecie ze mną.
- A co ja mam robić? - spytał Ethan.
- Zostaniesz z Laurą. Jak nie wrócimy - odwieź ją do domu - dodał po czym wybiegł razem z resztą.
- Kim jest Rydel? - spytałam, kiedy tylko drzwi zamknęły się z trzaskiem.
Ethan westchnął i usiadł w fotelu.
- To młodsza siostra Rossa. Ma pięć lat - dodał. Zamurowało mnie.
- On ma siostrę? I się nią opiekuje?
Ethan przetarł dłońmi twarz.
- Tak. Jego rodzice zginęli jak miał siedemnaście lat. Mała miała wtedy roczek. Został z nią kompletnie sam. Każdy tu ją traktował jak księżniczkę. Ale jakiś rok temu Ross zadarł z niewłaściwymi ludźmi, dlatego Ryd nie mogła wychodzić z pokoju. Obiecali, że dadzą mu spokój, jak zawartość sejfu twojego ojca dostarczy im do końca miesiąca. Dlatego porwał ciebie. Ale miesiąc minie dopiero jutro... A oni są bezlitośni.
Zamurowało mnie. Ross chciał po prostu chronić siostrę. Musiałam powiedzieć prawdę Ethanowi.
- Eth - zaczęłam - Ja nic nie pamiętam. Nic. Nie wiem, kim byli moi rodzice, gdzie mieszkałam czy co robiłam. Nie pomogę wam z hasłem, bo go nie znam...
- Jak to? - spytał zaskoczony - Spróbuj sobie przypomnieć! To ważne...
To był dzień, w którym ja i Eth głowiliśmy się jakie może być hasło. Ale postanowiłam zadziałać inaczej...
***
Wrócili wieczorem. Ross był roztrzęsiony. Nie było przy nim żadnej małej dziewczynki.
Co chwile krzyczał, że musi ich znaleźć, ale reszta go uspokajała, że to bez sensu. Mój plan był inny...
Uciekłam. Postanowiłam dotrzeć do tego sejfu na własną rękę. Wykorzystałam to, że Eth pod wpływem roztrzęsienia nawet podał mi informację, że sejf jest niedaleko, w zasadzie bardzo blisko, ale Ross długo krążył, abym nigdy nie dotarła tam sama.
Doszłam tam. Do tego pomieszczenia i stanęłam pod wielkim sejfem. Nie znałam kodu, ale domyślałam się, jaki może być.
Kiedy rozmawiałam z Ethanem mignęło mi coś przed oczami. Moment, w którym tata i mama płaczą roztrzęsieni, a ona mówi, że poroniła. Miała urodzić córkę... Młodszą siostrę...
Miała nazywać się Catherine. Mama poroniła 11 października 2003 roku.
Nikt mnie nie ścigał, nie było alarmu. Wpisałam potrzebne informacje, a ku mojemu zdziwieniu dostałam zawartość sejfu. Teraz trzeba było tylko ich znaleźć...
***
W domu nikt nie zauważył mojej nieobecności. Kopertę, bo tylko ona znajdowała się w sejfie, schowałam pod bluzę. Ethanowi mówiłam, że byłam na spacerze. A jednak tylko on zauważył, że mnie nie było.
Po chwili zadzwonił telefon, a Ross ustawił na głośno mówiący.
- Mów, czego chcesz?! - krzyknął.
- Ty wiesz czego. Twoja siostrunia zginie, jeżeli dziś o północy nie stawisz się na High Street 76. Powodzenia.
Wiedziałam gdzie to jest. To był park, z którego zostałam porwana. To niedaleko firmy mojego ojca....
Spojrzałam na zegarek: 22:59. Szybko ubrałam płaszcz i wybiegłam z domu, podczas kiedy oni szykowali się by zabrać ,,potrzebne rzeczy".
Jak w każdym filmie akcji wiedziałam, że porywacze są co najmniej pół godziny wcześniej na miejscu. A może punktualnie?
Pal licho z tym. Dobiegłam jak najszybciej, ale robiłam to tylko z jednego powodu... Ja chyba załapałam syndrom sztokholmski...
Nie wiem kiedy byłam na miejscu, ale jednak dotarłam, kiedy wszyscy już byli. Nawet ,,moja" paczka.
Śliczna dziewczynka o piwnych oczach, kręconych włoskach, różowych bucikach, fioletowej sukieneczce i różowej kokardce... To ją zobaczyłam po drugiej stronie.
- Nie mieszaj jej w to - syknął Ross. Matko, ile ja tu szłam?
- Miałeś nam coś dać, nie wywiązałeś się z umowy.
- Mam jeszcze jeden dzień! - krzyknął.
- W takim razie... - jeden z nich przycisnął pistolet do głowy dziecka... Aż serce się krajało, jak widziało się taki widok. Miałam ochotę zacząć się drzeć, pobić go... Ale zrobiłam coś innego, będąc spokojna.
- Wypuść ją - powiedziałam wychodząc zza ukrycia.
- Laura? - spytał Ross.
- Ja nie mogę! - zaśmiał się ten gościu i odłożył pistolet - Ty będziesz mi rozkazywać? Co jeszcze? Kim ty jesteś?
Razem z resztą swoich przydupasów się zaśmiał.
- Córką Damiano Marano. Wypuść ją po pożegnasz się z zawartością sejfu - dodałam.
Uspokoili się. Kiedy tylko powiedziałam kim jestem inni się stali...
Ciekawa jestem, co jest w tej kopercie...
- Daj to - powiedział jakby bał się, że zniszczę kopertę.
- Najpierw dziecko.
- To podejdź tu i daj kopertę.
- Puść dziecko, bo jej nie dostaniesz. Jeżeli ci zależy na kopercie - puść dziewczynkę - dodałam zaciskając zęby.
Puścili ją, a ona pobiegła do Rossa.
- Laura oni cię zabiją! - krzyknął. Uśmiechnęłam się do niego i powiedziałam - uciekajcie...
Podchodziłam powoli, jakbym zaraz miała umrzeć. Przymykałam powieki ze łzami w oczach, bo wiedziałam, że umrę. Więc dlatego szłam powoli... Nie chciałam do siebie dopuszczać myśli, że nie zobaczę już Rossa, dlatego teraz patrzyłam na niego i na resztę, jakbym widziała ich po raz ostatni. Pewna byłam, że właśnie tak będzie.
Byłam coraz bliżej. Ross nie mógł nic zrobić. Musiał zająć się siostrą. Reszta jego paczki też nic nie robiła. Wszyscy patrzeli jak powoli dochodzę do celu. Może mieli nadzieję, że nic mi nie będzie? Potem wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko:
Podałam im kopertę, Ross osłonił małą... Przyłożyli mi spluwę do brzucha... Padł strzał, a moje kolana zgięły się w pół i upadłam, mając mroczki przed oczami...
Słyszałam krzyk Rossa, a potem ciszę. Dotknęłam palcami piekącego miejsca i poczułam krew... Ciekła krew... Powoli osunęłam się na ziemię i zamknęłam oczy...
***
Głęboki chlust powietrza - to pierwsze co zrobiłam, kiedy otworzyłam oczy. Nie było Rossa, nie było paczki, nie było małej, 5-letniej dziewczynki.
Za to był szpital, ja podłączona do mnóstwa sprzętów, kilkunastu lekarzy z notesami w dłoni.
- Symulacja zakończona - odezwała się jedna z lekarek.
Jaka symulacja?
Dotknęłam mojego brzucha - nie miałam rany postrzałowej. Nic nie miałam. Nie dręczył mnie ból, ani nic z tych rzeczy.
Miałam lekkie mdłości i zawroty głowy.
- Nic nie rozumiem - wyszeptałam.
- Witam Panno Lauro. Jak się panienka czuje? - spytał jakiś lekarz.
- Gdzie ja jestem?
- W szpitalu badań symulacyjnych. Za kilka minut odzyska panienka pamięć. Zgłosiła się panienka dobrowolnie na wykonanie symulacji. Wszystko, co widziałaś było wytworem twojej wyobraźni.
- Wy też to widzieliście? - spytałam lekko zażenowana.
- Tak. Cały obraz. Wszystkie emocje jakie panienka doświadczyła pomogą nam w dalszych badaniach.
- Te postacie... Nie istnieją, prawda? - spytałam.
Spodziewałam się odpowiedzi, ale jednak zabolała.
- Tak. To wytwór panienki wyobraźni. A teraz proszę wybaczyć, muszę przekazać materiał do badań.
Symulacja. Badania. Szpital. Trzy słowa zrujnowały mi psychikę. Nie ma żadnego porwania. Żadnego Rossa. Żadnego syndromu.
To stąd brak pamięci o rodzinie... Nigdy nie pamiętamy początku snu.
Byłam w jakby śnie. Ale sen jest czasem bez sensu, a jak zamkniemy oczy, pojawiamy się gdzie indziej. To była symulacja. W dodatku kontrolowana i obserwowana.
Opadłam bezwładnie na poduszkę i westchnęłam głośno. Powoli odzyskiwałam pamięć.
Jestem Laura Marie Marano. Moja mama nigdy nie poroniła, tata nie umarł. Nie znam żadnego Rossa, nigdy nie zostałam porwana. Mam 20 lat i w tym roku skończyłam szkołę. Jestem aktorką, poddałam się symulacji, a wszystko jest złudzeniem.
Zamknęłam powieki i teraz wiedziałam, że czas powrócić do rzeczywistości...
Miłego czytania ;)
(...) Szłam sobie spokojnie drogą. Była 22:00.
Przechadzałam się przez park. Tej nocy na niebie nie było gwiazd, księżyc zasłaniały pobliskie drzewa. Jedynie lampy uliczne rozświetlały mrok, który towarzyszył owej, zimnej nocy.
Na ramię naciągnęłam sweterek, który delikatnie mi się z niego zsunął. Przetarłam policzki, które zdawały być się niczym lód. Na palce chuchnęłam kilka razy, by je ogrzać.
Tak. Zdecydowanie ta noc była chłodna. Chłodniejsza niż inne. A ja nawet nie wiem, skąd wracałam.
Na sobie miałam koronkowe botki, czarne, dopasowane spodnie, biały T-shirt i biały sweterek - moje jedyne źródło ciepła.
Nie miałam torebki, żadnych zakupów, portfela czy czegokolwiek innego. Za to w prawej kieszeni znajdował się mój smartfon, dzięki któremu mogłam sprawdzić godzinę i... To tyle. Rozładował się. Cóż za ironia losu...
Za sobą słyszałam kroki. Jak to zazwyczaj bywa na filmach, kroki oznaczają, że ktoś za mną idzie. Jeżeli tylko bym się odwróciła, a okazałoby się, że to naprawdę jakiś bandyta, zaczął by mnie gonić. Dlatego nie przyspieszałam kroku.
Nie znałam tej uliczki. Widziałam ją pierwszy raz w życiu. Ale coś mnie niepokoiło...
Kroki naprawdę były coraz bliżej, a ja w pewnym momencie dostrzegłam ławkę. Nie wiem, co mnie podkusiło, by na nią usiąść. Była pusta, a ja potrzebowałam chwilkę odpoczynku.
Spoczęłam więc na niej bawiąc się rękawami białego sweterka, który co chwilkę naciągałam na zimne i suche dłonie.
Odwróciłam głowę na lewą stronę, znów nie wiedząc, czym się w tym momencie kierowałam. Ale nagle dostrzegłam, że nie jestem sama...
Wstrzymałam oddech, a postać spojrzała się na mnie.
Blond włosy, ciemne oczy, wąskie usta. Chłopak. I wcale nie wyglądał na miłego.
Pamiętam jeszcze tyle, że przyłożył mi coś do twarzy, a moje oczy zrobiły się ciężkie. Zasnęłam...
***
Obudziły mnie mocne wstrząsy. Byłam w małym... Pomieszczeniu? Nie. To nie było pomieszczenie. Dodatkowo znajdował się tu odór...
Próbowałam się podnieść i w tym momencie zdałam sobie sprawę, że mam skrępowane ręce, jakąś dziwną liną. Z każdym ruchem dostarczała mi bólu, a moje nadgarstki piekły i robiły się czerwone. Nogi to samo. Zresztą miejsce, w którym byłam posiadało coś, jakby dach.
Już wiedziałam, gdzie jestem. Bagażnik. Nie docierało do mnie jeszcze to, co się stało.
Po jakimś czasie auto się zatrzymało, a bagażnik powoli wpuścił do środka odrobinkę światła. Nie było to światło słoneczne. Coś bardziej światło latarki.
- Żyje? - spytał jakiś głos. Kolejny mężczyzna.
- Tak, ale nic nie zapowiada się na to, by zachowała jakieś zdrowe zmysły.
O czym oni mówią? W tej chwili spostrzegli, że mam otwarte oczy, które starają się patrzeć prosto w ich twarze. Nic z tego. Oczy mnie bolały od nadmiaru światła.
- Patrz. Obudziła się - dodał jeszcze inny głos. Po chwili zostałam szarpnięta i wyciągnięta z bagażnika siłą.
Jedyne, co rzuciło mi się w oczy, to blond włosy. Czyli to ten sam chłopak, co mnie porwał. Tylko co ja mu zrobiłam?
Nie zapytałam. Głos ugrzązł mi w gardle, a ja byłam zbyt przerażona.
Zaciągnęli mnie do jakiegoś domu. Nie wyglądał na dom porywaczy. Bardziej coś jakby dom mafii - zadbany, urządzony w stylu klasycznym.
Kiedy weszliśmy do środka rzucił mnie na ziemię. Wydałam bezgłośne ,,au". Bałam się spojrzeć im w oczy. Spuściłam głowę w dół.
- Masz coś, czego potrzebujemy. I albo nam to dasz, albo zginiesz. Wybór należy do ciebie.
Oschły ton, beznamiętne słowa, wypowiedziana regułka i zero uczuć. To właśnie pobudziło moją złość.
Spojrzałam na niego. Był przystojny, to mogłam stwierdzić. Ale był bezuczuciowym draniem, który czegoś ode mnie chce.
- Co takiego mam? - spytałam.
Zmrużył oczy i spojrzał to na mnie, to na swoich ,,kolegów".
- Żartujesz sobie ze mnie? - spytał.
- Czy ja wyglądam osobę, która żartuje? - spytałam.
- Nie takim tonem, bo pożałujesz.
Za wszelką cenę starał się być oschły i pokazać, że jest groźny. Jednak przestałam się go bać.
- Skoro mam coś, czego potrzebujecie, to jedyne co możesz mi zrobić, to mnie uderzyć. Nie zabiłbyś mnie, bo widać, że za bardzo ci na tym zależy. Kim jesteś i czego ode mnie chcesz? - spytałam.
Był zaskoczony chyba tym, co mu powiedziałam. Po chwili jednak się odezwał.
- Niech cię nie obchodzi kim jestem. To, czego potrzebujemy jest w sejfie twojego ojca, a przed swoją śmiercią powiedział nam, że tylko ty znasz kod. Gadaj, jaki jest!
Zaraz... Mój ojciec nie żyje, a ja nawet go nie pamiętam. Jest jakiś sejf, a ja za Chiny nie znam kodu...
- Jeżeli ci powiem, nie puścisz mnie. Zabijesz.
Zaśmiał się gorzko.
- Dlaczego miałbym to zrobić?
- Bałbyś się, że pójdę na policję i was wydam, bo mogę sporządzić dokładny rysopis. Ale szkoda mi czasu, na takiego śmiecia, jak ty - wysyczałam.
Mój prawy policzek zaczął piec i powoli robił się czerwony. Udałam twardą. Udałam, że jego uderzenie nic mnie nie bolało. A tak naprawdę chciałabym wiedzieć, co tu się dzieje i rozpłakać się, jak mała dziewczynka.
- Żal mi ciebie - dodałam śmiejąc się gorzko, czym jeszcze bardziej go rozzłościłam. Miałam to gdzieś.
- Ross, zostaw ją. Jutro pokaże nam kod - odezwał się jakiś brunet.
Czyli ten pacan, to Ross.
W ten sposób właśnie poznałam osobę, którą nazwałam końcem mego żywotu...
***
Zostałam przeniesiona do białego pokoju. Na środku stało metalowe łóżko z białym, lekko poniszczonym materacem, który na pewno nie był prany od miesięcy. Oprócz tego była biała poduszka, która również swoim wyglądem nie zachęcała, by się na niej położyć. Kołdra leżała w kłębku gdzieś rzucona na podłogę. Światła dostarczała mała lampka, stojąca w kącie pokoju.
Czułam się jak w szpitalu....
Jakiś facet, grunt, że nie Ross, wziął do dłoni nóż i przyłożył do moich nadgarstków, powoli rozrywając sznury. Powoli jednak nie znaczy bezboleśnie...
To samo zrobił ze sznurami u moich kostek, po czym trzasnął drzwiami i zostawił mnie w pokoju.
Zostałam uwięziona, choć nie wiem za co. Nie pamiętam co robiłam, kim są moi rodzice, czy mam rodzeństwo. Jedyne co pamiętam, to moje imię i nazwisko.
Nie pamiętam też żadnego hasła do sejfu, ale jeżeli bym powiedziała tę informację osobą, które mnie porwały raczej nie dożyłabym tej chwili. I tak wiem, że mnie zabiją, ale co mi tam.
Podeszłam bliżej materaca, uprzednio dotykając moich nadgarstków i delikatnie gładząc je, opuszkami palców. Bolały. Były czerwone.
Kiedy doszłam do ,,posłania" dotknęłam go palcem wskazującym i nacisnęłam. Dobrze, że żadne karaluchy nie wyleciały. Jedyne co, to sprężyna zaskrzypiała. Po chwili położyłam całą dłoń, a następnie usiadłam. Nie miałam zamiaru zdejmować butów, bo już mi było zimno. Co dopiero po wykonaniu takiej czynności...
Sięgnęłam tylko po kołdrę i ułożyłam się na białej poduszce.
***
- Wstawaj! - wydarł się ,,ktoś" i zdjął ze mnie kołdrę.
Zaspane oczy, które wcale nie miały ochoty się otworzyć, wpuściły do gałki ocznej trochę światła.
- A może tak proszę? - tak Laura. Jesteś bardzo inteligentna. Igrasz z ogniem...
Ten blond pacan zaśmiał się.
- I może frytki do tego? - spytał z sarkazmem.
- Nie wstanę - dodałam, przykrywając się kołdrą.
- Co, chciałabyś pospać jeszcze? - spytał udając miłego. Uśmiechnęłam się pod nosem i spojrzałam na niego otwartymi już oczyma.
- A co? Chciałbyś hasło?
Aż się w nim gotowało. On był pewny, że miałam hasło, a ja, że dlatego mnie nie zabije. Przynajmniej na razie. Dlatego mogłam poczuć się, jakbym miała ,,władzę". Ach ta moc manipulacji...
- Masz pięć minut - wysyczał i trzasnął drzwiami. No nic... Brudne ubrania muszą mi wystarczyć, jako teraźniejszy ubiór. Raczej nie mam na co liczyć, by dostać świeże.
Poprawiłam rękawy od sweterka i zrobiłam sobie artystycznego koka.
Z przyzwyczajenia sięgnęłam po telefon, ale zabrali mi go... Nie trudno było się domyślić, ale jednak.
Westchnęłam i zeszłam na dół, gdzie czekało na mnie kilku mężczyzn. Nie wiem czemu, ale wcale nie czuje, by mojemu życiu groziło niebezpieczeństwo.
Może dlatego, że wśród nich nie było Rossa?
- Jestem Ethan - jeden z brunetów (a było ich trzech) podał mi dłoń.
- Laura - dodałam - Mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego ja mam podać te głupie hasło?
- Dlatego, że jesteś jedyną osobą, która je zna.
- Skąd taka pewność? - spytałam.
- Twój ojciec to powiedział zanim umarł.
- A może wy go zabiliście? - spytałam.
Milczał. Pojęcie ,,Milczenie zastępuje słowa" nabiera nowego znaczenia.
W tym momencie usłyszałam kroki do pomieszczenia. Raczej salon. Kanapa, konsole (pewnie kradzione), fotele...
- Szybko zeszła - dodał z przekąsem.
- Z kim jedzie? - spytał Ethan.
- Ze mną, tobą i Calumem. Reszta zostaje. Pilnujcie Ryd - dodał, po czym szarpnął mnie i wyprowadził z pomieszczenia pod sam samochód.
- Znowu mnie wpakujesz do bagażnika? - spytałam.
- To zależy od tego, czy znowu mnie zdenerwujesz.
- Ciebie nie da się nie denerwować - powiedziałam cicho, ale nie na tyle, by nie usłyszał.
- A załóż się...
***
Jechaliśmy dość szybko. Ja siedziałam z tyłu, wpatrując się w przepaskę, jaką miałam na oczach tylko po to, by nie wiedzieć, gdzie jesteśmy. Gdyby wiedział, że ja nic nie wiem...
- Wysiadaj - po około dwóch godzinach drogi właśnie to usłyszałam. Byłam przez kogoś prowadzona, ale na pewno nie był to blondyn. On mnie szarpie, a ten był delikatniejszy.
W każdym bądź razie prowadzili mnie (jak mniewam) przez długie korytarze. Potykałam się o własne nogi, które i tak z każdą chwilą coraz bardziej odmawiały mi posłuszeństwa.
Wreszcie po kilku minutach męczarni (które zdawały się być wiecznością) dotarliśmy. Przynajmniej się zatrzymaliśmy.
Po chwili zdjęto mi przepaskę z oczu. Prowadził mnie ten drugi brunet. Chyba Calum... Mniejsza z tym. Głos ich szefa wyrwał mnie z zamyśleń.
- A teraz podaj kod.
Znajdowaliśmy się w pomieszczeniu, które miało białe ściany z delikatnymi pasami szarości, pięknymi deskami, które były obok złotych framug na okiennicach i sejfem na samym środku.
- A tu nie ma żadnych laserów? Zabezpieczeń? - spytałam.
- Wszystkim się zajęliśmy. Podejdź teraz łaskawie i wpisz ten kod.
Po chwili wahania zaczęłam powoli stąpać wprost w miejsce, gdzie stał sejf. Nie znałam kodu.
Praktycznie nie wiedziałam o nim nic.
Kiedy znajdowałam się na tyle blisko, by wyciągnąć rękę i zacząć coś pisać włączył się alarm.
- Calum? Co jest grane?! - wydarł się na niebieskookiego.
- Nie wiem! Wszystko wyłączyłem!
- Spadamy! - krzyknął Ethan. Rozdzielili się, a ja stałam jak słup soli. Dopiero po kilku sekundach Ross po mnie wrócił i zaczął ze mną biec.
Bardzo mocno ściskał moją dłoń, tylko po to, bym mu nie uciekła. Nie miałam sił biec dalej.
Gorzej się zrobiło, jak kilku gości zaczęło strzelać w naszą stronę.
- Kim oni są? - spytałam biegnąc ile sił w nogach.
- Nie pytaj tylko biegnij - powiedział dysząc w przemęczenia. Po chwili spojrzałam w ślepy zaułek - długi wąski korytarz i wielkie, szklane okno. Spotkaliśmy się z nimi twarzą w twarz.
Dzieliły nas metry. No, może z jakieś 30, ale tylko metrów...
Po chwili Ross zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Wziął mnie na ręce i...
Wyskoczył. Z. Okna.
Czas mi się zatrzymał, życie mignęło przed oczami, a ja kurczowo trzymałam się jego szyi. Poczułam uderzenie. Spadliśmy. Na kawałki szkła, które się rozsypały na powierzchnię materiału, na który upadliśmy. Dziwnie brzmi to zdanie...
Żyliśmy, ale Ross był ranny. Raz dwa wsadził mnie do czarnego auta (jak się okazało kuloodpornego) i szybko odjechaliśmy.
Byłam roztrzęsiona. Nikt nigdy do mnie nie strzelał. Nigdy. A teraz?
Moje życie, którego nie pamiętam, diametralnie się zmieniło. Przynajmniej te dwa dni. Pierwszy dzień - spokojny, idę sobie parkiem... Drugi? Strzelają do mnie!
Spojrzałam na drzwi od auta. Była w nim czerwona, mała, plastikowa paczuszka, którą nazywamy apteczką pierwszej pomocy.
Jechaliśmy dość długi czas. Zatrzymaliśmy się gdzieś w lesie, kiedy zabrakło nam paliwa.
- Musimy tu przenocować.
- Zaraz - wyłapałam - MY?
- Masz problem ze słuchem? - spytał.
- Nie mam zamiaru spać koło ciebie - dodałam.
- Nikt ci nie każe. Masz bagażnik wolny.
Spojrzałam w bok. Pomost... Czyli jesteśmy gdzieś nad wodą. Powoli zaczęłam wysiadać.
- A ty dokąd?- spytał.
- Chociaż tu mogę się umyć - powiedziałam po czym wbiegłam do lodowatej wody. Dolna warga zaczęła mi drgać, ciało się prężyć, na ramionach i udach dostałam gęsiej skórki, a koszulka i sweterek przylepiły mi się do ciała. Gdybym była choć trochę mądra zdjęłabym chociaż sweter...
Resztki makijażu zaczęły mi spływać po policzkach, a ja powoli przyzwyczajałam się do temperatury. Ross usiadł na pomoście i syknął cicho.
Blask księżyca, który dziś pojawił się na niebie, oświetlał jego zranione ramię. Miał wielki kawałek szkła wbity w biceps. Westchnęłam cicho i poszłam po apteczkę.
Usiadłam koło niego i wyciągnęłam wodę utlenioną, jak i bandaż.
- Co ty robisz? - spytał.
-Jeżeli zamierzasz z tym spać, to twoja sprawa, ale póki żyję nie pozwolę, by ktoś męczył się na moich oczach.
- Nawet wróg? - spytał unosząc jedną brew.
- Nawet wróg.
Zlitowałam się nad nim, tak jak on nade mną dziś, bym nie zginęła. Mógł mnie tam zostawić. I co z tego, że dzień wcześniej mnie porwał i uderzył?
Wyciągnęłam powoli kawałek szkła, a raczej kawał, kiedy on w między czasie co chwilkę syczał z bólu.
Wyciągnęłam wacik i nalałam na niego wody, po czym ostrożnie przemyłam ranę.
- Jesteś pielęgniarką? - spytał. Chciałam odpowiedzieć ,, nie wiem ", ale to by przyniosło opłakane skutki.
- Każdy głupi potrafi opatrzeć ranę - dodałam z lekkim uśmiechem.
Po chwili zaczęło robić mi się zimno, a konkretnie wtedy, kiedy owijałam mu ramię bandażem. Zaczęłam dygotać z zimna, a moja warga drgała jeszcze mocniej, przez co nie mogłam jej uspokoić.
- Zimno ci? - spytał.
- Nie. Mam atak padaczki - dodałam z sarkazmem. Przewrócił oczami i po chwili on poszedł po coś do auta. Wrócił z jakąś bluzą.
Rzucił nią we mnie z tekstem ,,masz". Ubrałam ją szybko i zamknęłam apteczkę.
- Ummm... Dzięki - dodał. Zatrzymałam się nie rozumiejąc. Spojrzałam na niego - Za ramię - dopowiedział.
- Drobiazg - powiedziałam bez przekonania i ułożyłam się wygodnie w bagażniku. Apteczkę uprzednio włożyłam na miejsce, a teraz odpłynęłam...
***
TYDZIEŃ. Tyle minęło od tamtej akcji z sejfem i jeziorem. Rano wróciliśmy do ,,domu", a oni na razie mnie nie męczyli z tym, by podać hasło.
I jeszcze dostałam nowe ubrania... Nie wiem czyj to był pomysł, ale dostałam. Ross nie darł się już na mnie, ale nadal nie traktował mnie tak, jak powinien.
Mimo to mogłam rozmawiać z innymi i z nimi jeść. Tyle dobrego. I nic nie wskazywało na to, że mają mnie zabić.
Ross bardziej ,,o mnie dbał" i spędzał ze mną czas. Powoli mu zaczęłam ufać i widziałam, że on mnie też. Wczoraj nawet zabrał mnie na ,,spacer". Tak... Abym się dotleniła. Ale o dziwo to przy nim czuję się bezpiecznie...
Ale dziś, po okrągłym tygodniu (trochę niszczę im ścianę wyjąc kreski, które oznaczają dni, ile tu siedzę), stało się coś, przez co wszyscy byli ,,zdruzgotani".
- Nie ma Rydel! - krzyknął Calum. Nigdy o nią nie pytałam. Nie schodziła na obiady, ani w ogóle na żadne posiłki, ani nie wychodziła z pokoju. Ale musiała być kimś ważnym, skoro to tak bardzo zdenerwowało Rossa.
- Jak to nie ma?! - krzyknął i wbiegł do niej do pokoju.
- Rano jeszcze była - dodał Ethan.
- Calum - zaczął Ross - sprowadź Czarnych, by pomogli jej szukać, Ashton - ty zawiadom resztę. Mike i Robert - wy jedziecie ze mną.
- A co ja mam robić? - spytał Ethan.
- Zostaniesz z Laurą. Jak nie wrócimy - odwieź ją do domu - dodał po czym wybiegł razem z resztą.
- Kim jest Rydel? - spytałam, kiedy tylko drzwi zamknęły się z trzaskiem.
Ethan westchnął i usiadł w fotelu.
- To młodsza siostra Rossa. Ma pięć lat - dodał. Zamurowało mnie.
- On ma siostrę? I się nią opiekuje?
Ethan przetarł dłońmi twarz.
- Tak. Jego rodzice zginęli jak miał siedemnaście lat. Mała miała wtedy roczek. Został z nią kompletnie sam. Każdy tu ją traktował jak księżniczkę. Ale jakiś rok temu Ross zadarł z niewłaściwymi ludźmi, dlatego Ryd nie mogła wychodzić z pokoju. Obiecali, że dadzą mu spokój, jak zawartość sejfu twojego ojca dostarczy im do końca miesiąca. Dlatego porwał ciebie. Ale miesiąc minie dopiero jutro... A oni są bezlitośni.
Zamurowało mnie. Ross chciał po prostu chronić siostrę. Musiałam powiedzieć prawdę Ethanowi.
- Eth - zaczęłam - Ja nic nie pamiętam. Nic. Nie wiem, kim byli moi rodzice, gdzie mieszkałam czy co robiłam. Nie pomogę wam z hasłem, bo go nie znam...
- Jak to? - spytał zaskoczony - Spróbuj sobie przypomnieć! To ważne...
To był dzień, w którym ja i Eth głowiliśmy się jakie może być hasło. Ale postanowiłam zadziałać inaczej...
***
Wrócili wieczorem. Ross był roztrzęsiony. Nie było przy nim żadnej małej dziewczynki.
Co chwile krzyczał, że musi ich znaleźć, ale reszta go uspokajała, że to bez sensu. Mój plan był inny...
Uciekłam. Postanowiłam dotrzeć do tego sejfu na własną rękę. Wykorzystałam to, że Eth pod wpływem roztrzęsienia nawet podał mi informację, że sejf jest niedaleko, w zasadzie bardzo blisko, ale Ross długo krążył, abym nigdy nie dotarła tam sama.
Doszłam tam. Do tego pomieszczenia i stanęłam pod wielkim sejfem. Nie znałam kodu, ale domyślałam się, jaki może być.
Kiedy rozmawiałam z Ethanem mignęło mi coś przed oczami. Moment, w którym tata i mama płaczą roztrzęsieni, a ona mówi, że poroniła. Miała urodzić córkę... Młodszą siostrę...
Miała nazywać się Catherine. Mama poroniła 11 października 2003 roku.
Nikt mnie nie ścigał, nie było alarmu. Wpisałam potrzebne informacje, a ku mojemu zdziwieniu dostałam zawartość sejfu. Teraz trzeba było tylko ich znaleźć...
***
W domu nikt nie zauważył mojej nieobecności. Kopertę, bo tylko ona znajdowała się w sejfie, schowałam pod bluzę. Ethanowi mówiłam, że byłam na spacerze. A jednak tylko on zauważył, że mnie nie było.
Po chwili zadzwonił telefon, a Ross ustawił na głośno mówiący.
- Mów, czego chcesz?! - krzyknął.
- Ty wiesz czego. Twoja siostrunia zginie, jeżeli dziś o północy nie stawisz się na High Street 76. Powodzenia.
Wiedziałam gdzie to jest. To był park, z którego zostałam porwana. To niedaleko firmy mojego ojca....
Spojrzałam na zegarek: 22:59. Szybko ubrałam płaszcz i wybiegłam z domu, podczas kiedy oni szykowali się by zabrać ,,potrzebne rzeczy".
Jak w każdym filmie akcji wiedziałam, że porywacze są co najmniej pół godziny wcześniej na miejscu. A może punktualnie?
Pal licho z tym. Dobiegłam jak najszybciej, ale robiłam to tylko z jednego powodu... Ja chyba załapałam syndrom sztokholmski...
Nie wiem kiedy byłam na miejscu, ale jednak dotarłam, kiedy wszyscy już byli. Nawet ,,moja" paczka.
Śliczna dziewczynka o piwnych oczach, kręconych włoskach, różowych bucikach, fioletowej sukieneczce i różowej kokardce... To ją zobaczyłam po drugiej stronie.
- Nie mieszaj jej w to - syknął Ross. Matko, ile ja tu szłam?
- Miałeś nam coś dać, nie wywiązałeś się z umowy.
- Mam jeszcze jeden dzień! - krzyknął.
- W takim razie... - jeden z nich przycisnął pistolet do głowy dziecka... Aż serce się krajało, jak widziało się taki widok. Miałam ochotę zacząć się drzeć, pobić go... Ale zrobiłam coś innego, będąc spokojna.
- Wypuść ją - powiedziałam wychodząc zza ukrycia.
- Laura? - spytał Ross.
- Ja nie mogę! - zaśmiał się ten gościu i odłożył pistolet - Ty będziesz mi rozkazywać? Co jeszcze? Kim ty jesteś?
Razem z resztą swoich przydupasów się zaśmiał.
- Córką Damiano Marano. Wypuść ją po pożegnasz się z zawartością sejfu - dodałam.
Uspokoili się. Kiedy tylko powiedziałam kim jestem inni się stali...
Ciekawa jestem, co jest w tej kopercie...
- Daj to - powiedział jakby bał się, że zniszczę kopertę.
- Najpierw dziecko.
- To podejdź tu i daj kopertę.
- Puść dziecko, bo jej nie dostaniesz. Jeżeli ci zależy na kopercie - puść dziewczynkę - dodałam zaciskając zęby.
Puścili ją, a ona pobiegła do Rossa.
- Laura oni cię zabiją! - krzyknął. Uśmiechnęłam się do niego i powiedziałam - uciekajcie...
Podchodziłam powoli, jakbym zaraz miała umrzeć. Przymykałam powieki ze łzami w oczach, bo wiedziałam, że umrę. Więc dlatego szłam powoli... Nie chciałam do siebie dopuszczać myśli, że nie zobaczę już Rossa, dlatego teraz patrzyłam na niego i na resztę, jakbym widziała ich po raz ostatni. Pewna byłam, że właśnie tak będzie.
Byłam coraz bliżej. Ross nie mógł nic zrobić. Musiał zająć się siostrą. Reszta jego paczki też nic nie robiła. Wszyscy patrzeli jak powoli dochodzę do celu. Może mieli nadzieję, że nic mi nie będzie? Potem wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko:
Podałam im kopertę, Ross osłonił małą... Przyłożyli mi spluwę do brzucha... Padł strzał, a moje kolana zgięły się w pół i upadłam, mając mroczki przed oczami...
Słyszałam krzyk Rossa, a potem ciszę. Dotknęłam palcami piekącego miejsca i poczułam krew... Ciekła krew... Powoli osunęłam się na ziemię i zamknęłam oczy...
***
Głęboki chlust powietrza - to pierwsze co zrobiłam, kiedy otworzyłam oczy. Nie było Rossa, nie było paczki, nie było małej, 5-letniej dziewczynki.
Za to był szpital, ja podłączona do mnóstwa sprzętów, kilkunastu lekarzy z notesami w dłoni.
- Symulacja zakończona - odezwała się jedna z lekarek.
Jaka symulacja?
Dotknęłam mojego brzucha - nie miałam rany postrzałowej. Nic nie miałam. Nie dręczył mnie ból, ani nic z tych rzeczy.
Miałam lekkie mdłości i zawroty głowy.
- Nic nie rozumiem - wyszeptałam.
- Witam Panno Lauro. Jak się panienka czuje? - spytał jakiś lekarz.
- Gdzie ja jestem?
- W szpitalu badań symulacyjnych. Za kilka minut odzyska panienka pamięć. Zgłosiła się panienka dobrowolnie na wykonanie symulacji. Wszystko, co widziałaś było wytworem twojej wyobraźni.
- Wy też to widzieliście? - spytałam lekko zażenowana.
- Tak. Cały obraz. Wszystkie emocje jakie panienka doświadczyła pomogą nam w dalszych badaniach.
- Te postacie... Nie istnieją, prawda? - spytałam.
Spodziewałam się odpowiedzi, ale jednak zabolała.
- Tak. To wytwór panienki wyobraźni. A teraz proszę wybaczyć, muszę przekazać materiał do badań.
Symulacja. Badania. Szpital. Trzy słowa zrujnowały mi psychikę. Nie ma żadnego porwania. Żadnego Rossa. Żadnego syndromu.
To stąd brak pamięci o rodzinie... Nigdy nie pamiętamy początku snu.
Byłam w jakby śnie. Ale sen jest czasem bez sensu, a jak zamkniemy oczy, pojawiamy się gdzie indziej. To była symulacja. W dodatku kontrolowana i obserwowana.
Opadłam bezwładnie na poduszkę i westchnęłam głośno. Powoli odzyskiwałam pamięć.
Jestem Laura Marie Marano. Moja mama nigdy nie poroniła, tata nie umarł. Nie znam żadnego Rossa, nigdy nie zostałam porwana. Mam 20 lat i w tym roku skończyłam szkołę. Jestem aktorką, poddałam się symulacji, a wszystko jest złudzeniem.
Zamknęłam powieki i teraz wiedziałam, że czas powrócić do rzeczywistości...
poniedziałek, 13 lipca 2015
Nie zapomniałam
Czasem mam pytania na moim gmailu, czy zapomniałam o tym blogu i konkursie. Odpowiedź to nie. Nie zapomniałam. Mam zamiar nadal tu dodawać posty, ale na razie nie mam czasu. Rozumiem, że się niecierpliwicie, ale niedługo się pojawi jakiś post.
Na razie jestem zajęta blogiem z OS'ami i Dreams.
A wyniki konkursu?
Wygrało opowiadanie pierwsze :D
Minimalnie :D Ale gratulujemy zwyciężczyni: Lauren Coolness
Drugi OS pisała Ania :)
Także gratulację dla was obu! Byłyście genialne ;) Obie macie talent i wam obu należy się 1 miejsce. Ja nie potrafiłam wybrać :D
Do napisania!
Na razie jestem zajęta blogiem z OS'ami i Dreams.
A wyniki konkursu?
Wygrało opowiadanie pierwsze :D
Minimalnie :D Ale gratulujemy zwyciężczyni: Lauren Coolness
Drugi OS pisała Ania :)
Także gratulację dla was obu! Byłyście genialne ;) Obie macie talent i wam obu należy się 1 miejsce. Ja nie potrafiłam wybrać :D
Do napisania!
sobota, 13 czerwca 2015
KONKURSIK :D Wyniki
Dostałam dwie prace konkursowe, ale nie jestem w stanie ich ocenić. Postanowiłam dać wam obie, nie podpisując autorek, a wy zdecydujecie, kto ma wygrać :D
UWAGA! Możesz zagłosować TYLKO RAZ i wybrać TYLKO JEDNĄ PRACĘ!!!
Także... Wybierajcie!
A więc...
Praca nr. 1:
UWAGA! Możesz zagłosować TYLKO RAZ i wybrać TYLKO JEDNĄ PRACĘ!!!
Także... Wybierajcie!
A więc...
Praca nr. 1:
Marano zupa była za słona? Ktoś w ogóle kiedykolwiek cię chciał? Masz ryj jak nie powiem co! Takie odzywki słyszałam codziennie, całe liceum. Mówił je niejaki Ross Lynch, najpopularniejszy chłopak w szkole. Ja nazywam się Laura Marano, jednak z jego ofiar. Aż do dzisiaj. Ledwo weszłam do szkoły, natknęłam się na Lyncha. Pałałam do niego wyłącznie nienawiścią.
- Wyglądasz jakby cię pociąg przejechał!- uśmiechnął sie szyderczo.
- Przynajmniej nie jestem farbowaną, plastikową imitacją chłopaka. Jaki normalny chłopak farbuje włosy?- powiedziałam jak najgłośniej i usłyszałam śmiechy dziewczyn. Lyncha zatkało. Kompletnie nie wiedział co odpowiedzieć. Pokręcił głową i ruszył w stronę szatni.
Od tamtego wydarzenia minęło trochę czasu. Dużo dziewczyn porzuconych przez Lyncha, lub jego ofiar przyłączyło się do mnie i stworzyłyśmy niezłą ekipę.
Dzisiaj odbędzie się bal. Idę sama, dziewczyny wybrały mi całkiem niezłą sukienkę. Czuję, że wydarzy się tam coś nieoczekiwanego. Aktualnie jestem przed salą gimnastyczną, na której ma się odbyć cała impreza.
- Lau, wyglądasz wspaniale!- powitała mnie Kate, jedna z przyjaciółek
- Dzięki, ty też- odparłam
*~*
Zabawa trwała w najlepsze, a ja bawiłam się świetnie.Nagle podbiegł do mnie Lynch, myślałam, że już sobie odpuścił.
- Musisz tam przejść- rozkazał
- Chyba cię coś porąbało! Nie zamierzam robić tego, co wielki Ross Lynch chce.- wyśmiałam go
- Proszę. Choć raz mnie posłuchaj- westchnął
Zaczęłam się z niego śmiać. Ross odepchnął mnie, przez co upadłam. Chwilę później w miejsce gdzie stałam polała się różowa farba, którą centralnie został oblany Lynch.
Miałam kolejny powód do śmiechu.
- Laur, widziałaś to co się przed chwilą stało?- spytała Kate
- Taa, blondynkę oblano farbą- wyszczerzyłam się
- Nie, gdyby cię nie odepchnął, ty byłabyś cała w farbie- wytłumaczyła
Przestałam się śmiać i przemyślałam jej słowa. Ma rację.
- Dlaczego to zrobił?- pomyślałam na głos
Lynch chyba uciekł do domu.
Następnego dnia, była to późne sobotnie popołudnie, wybrałam się na spacer do lasu.
Drzewa, krzewy, Lynch, drzewa...chwila co?! Ross Lynch siedzi pod drzewem i myśli?
- Laura!
- Nareszcie dotarło do ciebie, że jednak mam imię- zauważyłam
- To wszystko nie tak. Posłuchaj mnie choć raz- odparł
Zatrzymałam się i odwróciłam w stronę chłopaka.
- Raczej, na pewno mi nie uwierzysz, ale to wszystko przez przemiany- westchnął, ale widząc, że jeszcze go słucham, mówił dalej- Istnieją na świecie zjawiska fantastyczne, lecz niewiele ludzi o tym wie. Są wampiry, demony, istoty dwustronowe. Ja jestem istotą dwustronową. Mam swoje dwie strony, jedna ta lepsza, druga ta zła. Zawsze gdy cię widziałem, wchodziłem w tą złą i byłem taki.
- Dlaczego więc teraz masz nie być zły?
- Nie mam pojęcia
- Takie bajeczki możesz opowiadać dzieciom w przedszkolu.- skończyłam temat
- Zaufaj, a pokażę ci jak to wygląda.- przekonywał mnie. Nie wiem dlaczego mu zaufałam i dałam się prowadzić.
Szliśmy ścieżkami, aż zatrzymaliśmy się przy kamiennym moście. Przeszliśmy przez niego
- To miejsce sprzyja tym wszystkim dziwnym zjawiskom.- wytłumaczył
Poczułam dziwny niepokój.
- Nie bój się, nic się nie stanie- pocieszył mnie
- Skąd możesz wiedzieć co teraz czuję?
- To taka jakby moja dodatkowa umiejętność, niezależna ode mnie. Stój.
- Ta cisza dzwoni mi w uszach- szepnęłam
- Gdzieś tu jest jakaś zła istota. Musimy uważać- zbliżył się do mnie.
Normalnie bym go odepchnęła, ale bałam się.
Usłyszałam swój własny krzyk. Przechodził mnie straszny, potworny ból nie do opisania.
Splunęłam krwią.
- Pomóż- wydyszałam
Zaczęłam się rzucać na wszystkie strony. Mimowolnie przewróciłam Lyncha i przez chwilę czułam głód i coś mówiło mi, abym go zabiła.
Opadłam wyczerpana na tors blondyna. Przerażony objął mnie, a ja się rozpłakałam. Wziął mnie na ręce i zasnęłam.
*~*
Zbudziła mnie czyjaś rozmowa. Przetarłam ręką oczy i je otworzyłam. Znajdowałam się w jasnym pokoju, leżałam na miękkim łóżku. Przede mną stał Ross, chłopak podobny do niego i jakaś blondynka. Czemu wszyscy mają włosy koloru blond?
- Jak się czujesz?- spytała dziewczyna
- Dziwnie. Co to wszystko miało być?- spytałam
- Nie jesteś człowiekiem, Lau. Twoja prawdziwa strona się odezwała- wytłumaczył Ross- To jest moje rodzeństwo, a przynajmniej jego część: Rydel i Riker
- Lauro, prawdopodobnie jesteś wampirem- odezwał się Riker, po czym zdjął okulary.- Wampiry, to przerażające potwory, są bardzo zwinne, mordują z zimną krwią, posiadają kły pojawiające się tylko podczas głodu. Każdy Łowca ma obowiązek zamordowania każdego wampira dębowym kołkiem.
- Macie jakiś dębowy kołek?- zapytałam- Chcę się jak najszybciej zabić
- To jest nasz obowiązek- powiedziała Rydel, wypuszczając głośno powietrze.
Oczy prawie wyszły mi z orbit.
- Ross, jak mogłeś..- szepnęłam
- Ale tego nie zrobimy nie tylko ze względu na Rossa. On nie jest Łowcą.- odrzekł Riker
- Jako jedyny z rodziny nie jestem Łowcą, tylko mieszanką wampira i dwustronowca.- odparł
- Podejrzewamy, że jesteś mieszanką wampira i upadłego anioła, czyli demona. Możesz zostać z nami tutaj, chyba, że chcesz, aby cię zabito- zaproponował Riker i razem z Rydel wyszli.
Zostałam sama z Rossem.
- Uznali cię za jednego z nas. Ryd jest już taka, ale myślę, że cię polubi- uśmiechnął się
- Za wszystko cię przepraszam- powiedziałam
Blondyn zbliżył się do mnie i pocałował. Odwzajemniłam pocałunek, nie mogłam inaczej.
Poczułam coś do tego chłopaka.
I to wcale nie jest nienawiść.
Praca nr. 2
"Raura - od nienawiści do miłości''
Dzień był niezwykle piękny i pogodny. Na ulicach Los Angeles było tłoczno. Większość osób śpieszyło się, a w tym pewna brunetka. Szła jak najszybciej, gdyż przegapiła autobus. Wiedziała, że jeśli tylko przyśpieszy zdąży. Nagle jej telefon zaczął niemiłosiernie dzwonić.
-Czego Lynch?- zapytała zła, gdy odebrała
Nienawidziła go a to, że musiała z nim pracować, jeszcze bardziej ją denerwowało.
-Myślisz, że dzwonię, bo nie mam, co robić?- prychnął równie niemiło
-Za ile będziesz, szef kazał mi cię przyprowadzić. Za 5 minut masz być w biurze.- zażądał i rozłączył się
-Co za człowiek...- pomyślała i westchnęła, aby ochłonąć
Pomachała ręką i zatrzymała taksówkę.
-Najwyżej w tym miesiącu będę więcej oszczędzać.- przeszło jej przez głowę, kiedy płaciła. Wysiadła i szybko pomaszerowała do szefa. Przed wejściem jeszcze tylko poprawiła się i zapukała, po czym odstawiła swoje rzeczy na bok.
-Proszę.- usłyszała niski baryton przystojnego prezesa
-Dzień dobry!- rzekła, kiedy weszła do gabinetu
-Dzień dobry pani Lauro.- uśmiechnął się i wstał, a ona zamknęła drzwi
-Usiądź.- poprosił, a ona usiadła naprzeciwko
-Masz dziś czas, bo mam okropny bałagan w papierach.- powiedział miło
Od razu załapała, o co chodzi. Od miesiąca już spotykali się ''po godzinach''. Właśnie dlatego Laura miała tak dobrą posadę, a Ross tak bardzo jej nie lubił. Uważał, że nie zasłużyła na to, co ma. Z tego powodu często dochodziło miedzy nimi do spięć i znielubili się.
-Okay.- zgodziła się
-To zaraz napiszę ci szczegóły.- odparł zadowolony, a ona skinęła głową i wyszła
Sekretarka prezesa spojrzała na nią zaciekawiona. Brunetka zabrał swoje rzeczy i udała się do swojego biura.
Przy swoim biurku siedział już Lynch. Oboje mieli 1 gabinet na dwoje
-Cześć.- mruknęła i usiadła przy swoim stanowisku
Podniósł głowę znad papierów i ponownie powrócił do swojej pracy. W pokoju panowała nieprzyjemna atmosfera. Laura westchnęła głośno.
-Zamiast romansować z szefem, weź się do pracy.- burknął zły, a ona stanęła jak wryta
-O czym ty mówisz?- spytała, udając, że nie wiem o, co mu chodzi
-Heh, nie rób z siebie głupiej Marano. Wiesz doskonale o czym mówię.
-Ja swój projekt kończę, a ty? Dopiero zaczynasz. Pilnuj swoich spraw Lynch.- odpowiedziała mu i usiadła
Blondyn już nie odezwał się słowem. Każdy zajął się swoją pracą. Już od miesiąca gnieżdżą się w tym małym pomieszczeniu. Oboje rywalizując. Może dla firmy to dobrze, ale nie dla nich. Przez to ich pracą wiąże się że stresem, a to nie jest dobre...
***
Następnego dnia Laura siedziała w swoim mieszkaniu i rozrysowywała plan domu. Jest ona bowiem architektem, lecz nie stać jej na własne biuro i musi pracować w firmie . Nagle ciszę, która panowała wokół, przerwał dzwonek do drzwi.
-Cholera.- zaklnęła, gdyż zrobiła niepotrzebną kreskę, psując swoją pracę
Wstała szybko i podeszła do drzwi. Gdy otworzyłam doznała niemałego szoku.
-Proszę.- wydusiła i wpuściła kobietę do środka
Co narzeczona jej szefa mogła od niej chcieć. Zmierzyła ją wzrokiem i weszła do środka. Brunetka zamknęła drzwi.
-Nie mam za dużo czasu, więc powiem krótko.- zaczęła niemiło
-Masz odczepić się od Mark'a albo twoja przygoda z pracą w tym mieście już na zawsze będzie skończona. Wypowiedzenie przyniesiesz jutro.- rzekła, a Laura rozchyliła usta że zdziwienia
Poczuła okropny wstyd.
-Zrozumiano?- dodała po krótkiej przerwie
Brunetka tylko pokiwała głową. Kobieta odwróciła się i wyszła. Ta rozmowa zdecydowanie nie należała do przyjemnych.
-Ku**a.- kolejny raz zaklnęła i walnęła ręką w ścianę
Wiedziała, że musi bardzo poważnie porozmawiać z Mark'em.
***
-I co teraz mam dać ci to wypowiedzenie?- zapytała z sarkazmem
-Wiedziałaś, że nie zostawię cię dla Kate.- odrzekł obojętnie i zapalił
-Ty mówiłeś, co innego.- przypomniała mu, zapanowała cisza
-Nie zwolnię cię. Dostaniesz tylko przeniesienie. Okay?- zaproponował, a ona zgodziła się
Wychodząc, trzasnęła drzwiami. Była zdenerwowana.
-Dupek, skończony dupek.- powtarzała, aż do swojego biura
-Może nie jestem taki dobry, ale nie nazywaj mnie dupkiem.- mruknął Ross, odwracając się od szafki, która stała za przy drzwiach, a po jej policzku spłynęły łzy, co wystraszyło go
Obserwował ją przez chwilę uważnie, kiedy płakała i klnęła na szefa.
-To nie do mnie było.- przeszło mu przez myśl
Nie mógł już dłużej znieść szlochu brunetki, więc przemówił.
-Przestań ryczeć.- powiedział
Wystraszona spojrzała na niego. Myślała, że przez ten cały czas była sama. Zaczęła się wycierać. Wyglądała źle. Po chwili jednak znów zaczęła płakać.
-Wszyscy faceci to świnie.- stwierdziła
-Ugh, przestań już płakać. Nic nie mogę zrobić.- ponowił swoją prośbę, ale nadaremno
-No dobrze. Przepraszam.- rzekł, a ona zachichotała, czym jeszcze bardziej go zdezorientowała
-To nie twoja wina Ross.- załkała
Zrobiło mu się jej strasznie żal.
-Co się stało?- zapytał niepewnie, gdyż była to dla niego dziwna sytuacja
Laura sama zdziwiła się, ale mniej więcej wyjaśniła, co jest powodem jej rozpaczy. Tego dnia coś zmieniło się między nimi na dobre. Oboje zobaczyli, iż potrafią normalnie rozmawiać i jest to całkiem przyjemne. Przeprosili się i zaczęli swoją znajomość od nowa. Wybrali się nawet razem na obiad. Rozmawiało im się całkiem dobrze. Czuli się jak kompletnie inni ludzie. Czuli, że nadchodzi zmiana…
***
Zgodnie z zarządzeniem szefa, wciągu tygodnia Laura została przeniesiona na dział drobnych projektów, ale nie zabrała wszystkich rzeczy ze swojego dawnego gabinetu. Chciała czasem po coś wpaść, żeby móc chwilę pogawędzić z Rossem. Zakolegowali się i w pewien sposób tęsknili za towarzystwem drugiej osoby, gdyż teraz mieli osobne gabinety na innych piętrach.
Dzisiejszego dnia podczas imprezy firmowej integracyjnej, cała załoga firmy miała poznać trzech nowych pracowników. Wydarzenie to zorganizował Mark i było ono obowiązkowe. Laura nie miała chęci uczestniczyć w nim, ale cóż. Na szczęście, pewien blondyn przybył jej z pomocą i miał z kim potańczyć i porozmawiać. Tego wieczora wszystko było na koszt firmy, tak więc nikt nie żałował sobie alkoholu.
-Ciepło tutaj.- zagadnął ją i rozpiął 2 guziki w koszuli
-Tak.- odparła i dopiła swojego trzeciego drinka
-Ja już będę spadać Ross. Widzimy się w poniedziałek?- powiedziała, gdy spostrzegła szefa i Kate
Lynch od razu wyczuł, o co chodzi.
-Ja właściwie też się zbieram. Odprowadzę cię.- zaproponował, a on tylko skinęła głową
Wieczór był ciepły. Szli w ciszy, przyjemnej ciszy. Brunetka co chwilę uśmiechała się, gdyż mężczyzna szturchał ją lekko łokciem. W końcu oboje buchnęli śmiechem.
-O! To już tutaj.- poinformowała go
-Wejdziesz?- zapytała Laura
Zastanawiał się przez chwilę, po czym podjął decyzję.
-Czemu nie?- wzruszył ramionami, złapała go za rękę i pociągnęła w kierunku swojego mieszkania
***
Miesiąc później Laura zrezygnowała z pracy u Mark’a i razem z Rossem otworzyła własne biuro. Oboje zdecydowali się na randkę, a później na związek. W tak krótkim czasie ich życie zmieniło się. Nadal w to nie wierzą, ale przysłowie mówi dobrze: „Kto się czubi, ten się lubi!”.
Subskrybuj:
Posty (Atom)