piątek, 8 sierpnia 2014

Rozdział 7

*Oczami Laury*
Pni Stormie okazała się cudowną kobietą. Wcale nie zadawała jakiś głupich pytań, jak to wcześniej powiedział Ross. Cieszyła się, że mnie zaprosili. W końcu nadszedł czas na pytania o moim kalectwie.
-Laura? A ty nie widzisz od urodzenia?-spytała pani Stormie.
-Straciłam wzrok jak miałam 7 lat-powiedziałam zgodnie z prawdą.
-Jejku! Musi ci być strasznie ciężko!-krzyknęła z litością. Nienawidzę litości wobec mojej osoby. Czuję się jak kaleka!
-Nie jest tak ciężko. Jakoś sobie radzę-powiedziałam.
-Mieszkasz sama?-spytał tym razem łagodnym głosem pan Mark.
-Tak. Moja siostra na moją prośbę przeprowadziła się niedawno.
-Na twoją prośbę?-spytał ze zdziwieniem pan Mark.
-Tak. Chciałam się usamodzielnić i sprawdzić czy sama dam sobie radę.
-Ile twoja siostra ma lat?-spytała pani Stormie. Słyszałam jak Ross wzdycha. Chyba nie podobał się mu mój ,,wywiad" z jego rodzicami.
-W tym roku skończyła 36.
-36! A ty 18? Jak sobie radzisz?-spytała z lekkim szokiem pani Stormie.
-Mam dom, w którym mieszkam od dziecka, więc znam każdy szczegół na pamięć, co w moim przypadku jest wielkim ułatwieniem. Mam pracę...-nie dane mi było dokończyć, bo pani Stormie mi przeszkodziła.
-Masz pracę? Gdzie?-to kaleków już nigdzie nie przyjmują? Pytałam sama siebie.
-Będę zajmowała się indywidualnym pozyskiwaniem klientów dla firm ubezpieczeniowych.
-Od kiedy?-spytał tym razem pan Mark.
-Od następnego tygodnia. Już w poniedziałek.
-Czyli to za trzy dni-powiedział jakby do siebie.
-Widzisz Ross! Jaka zaradna! Jaka urocza i inteligentna! Taką synową to ja bym chciała mieć!-krzyknęła z euforią pani Stormie. Zaśmiałam się lekko.
-Mamo!-krzyknął speszony Ross. Był zakłopotany całą tą sytuacją. A ja się cieszyłam, że Pani Stormie i pan Mark nie oceniają pochopnie i z góry ludzi i traktują normalnie moje kalectwo. Też jestem człowiekiem takim jak oni, tylko, że moje życie nie jest barwne i kolorowe, ale czarne i tylko czarne. Niestety...
-To teraz pora na deser!-krzyknęła po chwili pani Stormie. Słyszałam jak ze stołu zbiera brudne talerze i gdzieś je zanosi. Gdybym mieszkała w tym domu lub byłabym niemową zapewne bym jej pomogła. Ale niestety nie widzę, więc nawet nie znam drogi do jej kuchni...
-Co na deser?-spytałam Rossa, który siedział obok mnie.
-Niespodzianka-powiedział tajemniczo-Jesteś na coś uczulona?-spytał po chwili.
-Nie. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
-To dobrze.
-Podano do stołu!-krzyknęła z euforią pani Stormie i słychać było tylko jak talerze posuwają się w naszym kierunku. Czyli deser jest gdzieś koło mnie.
Ross podał mi coś do ręki. Dotknęłam to opuszkami palców. Okazał się być to widelczyk. Drugą ręką pomógł mi znaleźć gdzie mniej-więcej znajduje się talerzyk z jakimś deserem.
-Spójrz Mark-szepnęła pani Stormie swojego męża myśląc, że nie słyszymy-Jak oni słodko razem wyglądają! A znają się dopiero kilka dni-powiedziała z radością na co się zaśmiałam. Po chwili widelczyk zatopiłam w deserze i skierowałam go do ust.
-Jakie to pyszne! Co to?-spytałam po chwili. Byłam zachwycona tym deserem. Nigdy nie jadłam czegoś takiego. Deser puszysty z biszkoptami i nutką alkoholu. Wyczuwalne było również kakao.
-To tiramisu-powiedziała dumnie pani Stormie. Nie pysznie jak niektórzy kojarzą sobie te słowo, ale dumnie w sense, że była szczęśliwa z mojej opinii. Ci ludzie są tacy mili! Ciekawe jaka byłaby moja mama... Jak na złość właśnie pan Mark zaczął o nią pytać:
-A co z twoimi rodzicami?
-Nie żyją-powiedziałam smutno.
-Tak mi przykro! Nie wiedzieliśmy!-krzyknęła natychmiastowo ze skruchą pani Stormie.
-Spokojnie. Nic się nie stało-odpowiedziałam ze stoickim spokojem. Fakt faktem chciałam ich zawsze mieć, wiedzieć jacy byli, jak wglądali... Chciałam zawsze mieć mamę i tatę, ale nie jest to już możliwe. Niestety...
-A mogę wiedzieć od kiedy?-spytała pani Stormie z troską.
-Mama zmarła przy porodzie, a tata trzy miesiące później...
-Zmarł 3 miesiące później? A wiadomo czemu?
-Serce mu pękło-powiedziałam smutno.
-Jejku! Tak mi przykro skarbie! Wiem, że nie powinnam tego mówić, ale ty nigdy nie miałaś rodziców, a słuchając tego co mówisz musieli się strasznie kochać, że twój tata zmarł 3 miesiące później. Dlatego jak chcesz możesz nas nazywać swoimi rodzicami-powiedziała pani Stormie z troską.
-Naprawdę nie trzeba!-krzyknęłam prawie natychmiastowo.
-Ale jak będziesz chciała to możesz nas tak nazywać-powiedziała i bardzo życzliwie. Chyba nawet się uśmiechnęła. Kochana pani Stormie. Dokładnie jak pani Thouse!
***
Witam was! Postanowiłam NIE ZAWIESZAĆ bloga przez jedno wredne stworzenie, które wzięło mnie szantażem, abym nie zawieszała bloga (tak Patata! O ciebie chodzi XD). Tak więc możecie podziękować temu stworzeniu, jak już wspomniałam to Patataciątko. Nie wiem czy wiecie, ale dziś mija miesiąc od czasu, kiedy założyłam tego bloga:) Proszę o komentarze, dzięki którym mnie motywujecie!

środa, 6 sierpnia 2014

Rozdział 6

*Oczami Laury*
<Następny dzień - Ranek>
Zwlekłam się z łóżka mocno przeciągając. Inni mają inne problemy przy budzeniu takie jak wyostrzenie wzroku, ale ja takiego czegoś nie mam. Choć zdziwię was jednym - nadal pamiętam jak to jest. Mimo, że nie widzę od 11 lat, to i tak pamiętam niektóre szczegóły. Kolory... Hmm... Tu pamiętam tylko kilka. Żółty, czerwony, niebieski, zielony oraz biały. Resztę Van mi mówi, że jest fiolet i róż, i jeszcze inne, ale ja i tak nie pamiętam tych kolorów. W każdym bądź razie odbiegam od tematu. Wstałam i podeszłam do szafy. Znam jej położenie na pamięć, więc nie miałam problemu.
Dziś przychodzi po mnie Ross. Tak... Idziemy razem do jego rodziców. Postanowiłam więc wyszukać czarną sukienkę, którą Vanessa mi kupiła niedawno. Skąd wiem jaki kolor? Powiedziała mi. Także zaczęłam ręką błądzić w szafie, w celu wyszukania tego materiału... Tak... Niepowtarzalny. Nigdy takiego nie miałam. Ale co ja będę rozpisywać się o moim ubiorze. Raz dwa ubrałam się i poszłam do kuchni w celu przyrządzenia sobie śniadania. A mianowicie pójść wyciągnąć z lodówki jogurt naturalny i wyciągnąć z szafki płatki. Zawsze zostawiam je w tym samym miejscu.
Po skończonym śniadaniu podeszłam do zlewu w celu umycia naczyń. Ross zostawił tu też naczynia po wczorajszym obiedzie. Aż tak wielką kaleką nie jestem aby sama nie umyć naczyń...
Nagle usłyszałam pukanie do drzwi.
-Proszę!-krzyknęłam szybko nie przerywając danej czynności.
-Wow-usłyszałam za swoimi plecami.
-Co ,,wow"?
-Ślicznie wyglądasz-powiedział Ross. Tak na bank to był Ross. Każdy ma niepowtarzalną barwę głosu, a że ja odkąd nie widzę mam lepszy słuch potrafię rozpoznać czyj do kogo należy.
-Dziękuję-odparłam z lekkim uśmiechem na ustach.
-Pomóc ci?-spytał Ross.
-Nie jestem kaleką-powiedziałam szybko.
-Ja wcale tak nie twierdzę-powiedział szybko.
-Więc kiedy ja cię nie proszę o pomoc nie proponuj mi jej, bo czuję się wtedy jak kaleka...
-Rozumiem. Nie chciałem abyś się tak poczuła.
-Okey. Ja już skończyłam. Idziemy?
-Tak. Chodź-czułam jak złapał mnie pod ramię. Zaśmiałam się cichutko. Wzięłam po drodze klucze, ubrałam buty, zamknęłam dom z pomocą Rossa i poszliśmy. Oczywiście z jego prowadzeniem.
-Nie przestrasz się moich rodziców. Czasem palną jakieś głupoty-uprzedził mnie Ross.
-Oni wiedzą, że ja... Że ja...-nie mogłam się wysłowić.
-Tak. Powiedziałem im-Ross odpowiedział na moje nie zadane do końca pytanie.
-Dziękuję-powiedziałam cicho.
-Nie ma za co-czułam po jego tonie głosu, że się uśmiecha. Fajny jest.
-To tu-powiedział po chwili.
-Tak blisko?
-A ty myślałaś, że przychodzę do pani Thouse z nudów? To sklep najbliżej naszego domu. Jakby co będę cię cały czas trzymał za rękę. Abyś no wiesz...
-Tak, zrozumiałam. Będziesz moim przewodnikiem-zaśmiałam się.
-Coś w tym stylu. To zapraszam-powiedział i usłyszałam skrzyp otwieranych drzwi.
-Dzień dobry!-rzuciłam w bezgłośną przestrzeń. Czułam jak Ross łapie mnie za rękę.
-O witaj skarbie!-słyszałam z oddali czyjeś kroki i kobiecy głos-Ty pewnie jesteś tą śliczną Laurą, o której Ross nie może przestać mówić. Rzeczywiście jesteś piękna-głos był bardzo blisko mnie. Uśmiechnęłam się na słowa tej kobiety. Ja? Śliczna? Vanessa czasem mi mówiła coś takiego. Szkoda, że nie wiem jak wyglądam.
-Ty pewnie jesteś tą dziewczyną Rossa?-spytał tym razem męski głos tuż obok mnie.
-Ja...-nie dokończyłam, bo Ross mi przerwał.
-Tato, mówiłem, że Laurę znam od wczoraj, a ona jest moją przyjaciółką, nie dziewczyną-wybronił się speszony Ross.
-Dobra chodźmy! Już obiad nakładam!-krzyknęła mama Rossa. Tak... Na pewno to była ona. Ale zaraz, obiad?
-Ross? O której wy jecie obiad?-spytałam zaskoczona.
-Zazwyczaj o pierwszej, a co?
-A która jest?
-12:54.
-To do której ja spałam!-spytałam zaskoczona.
-A może raczej ile myłaś gary?-spytał i oboje się zaśmieliśmy.
***
Przepraszam, że rozdział taki krótki i dziwny, ale nie mam na niego weny:/ Zastanawiam się nad zawieszeniem bloga, na czas nieokreślony:/ Decyzja zależy od was. Pamiętajcie:
Komentarz = Motywacja
Do napisania!