środa, 29 lipca 2015

One Shot

Ten OS pojawił się na moich dwóch pozostałych blogach, ale tu też postanowiłam go wstawić.
Miłego czytania ;)

(...) Szłam sobie spokojnie drogą. Była 22:00.
Przechadzałam się przez park. Tej nocy na niebie nie było gwiazd, księżyc zasłaniały pobliskie drzewa. Jedynie lampy uliczne rozświetlały mrok, który towarzyszył owej, zimnej nocy.
Na ramię naciągnęłam sweterek, który delikatnie mi się z niego zsunął. Przetarłam policzki, które zdawały być się niczym lód. Na palce chuchnęłam kilka razy, by je ogrzać.
Tak. Zdecydowanie ta noc była chłodna. Chłodniejsza niż inne. A ja nawet nie wiem, skąd wracałam.
Na sobie miałam koronkowe botki, czarne, dopasowane spodnie, biały T-shirt i biały sweterek - moje jedyne źródło ciepła.
Nie miałam torebki, żadnych zakupów, portfela czy czegokolwiek innego. Za to w prawej kieszeni znajdował się mój smartfon, dzięki któremu mogłam sprawdzić godzinę i... To tyle. Rozładował się. Cóż za ironia losu...
Za sobą słyszałam kroki. Jak to zazwyczaj bywa na filmach, kroki oznaczają, że ktoś za mną idzie. Jeżeli tylko bym się odwróciła, a okazałoby się, że to naprawdę jakiś bandyta, zaczął by mnie gonić. Dlatego nie przyspieszałam kroku.
Nie znałam tej uliczki. Widziałam ją pierwszy raz w życiu. Ale coś mnie niepokoiło...
Kroki naprawdę były coraz bliżej, a ja w pewnym momencie dostrzegłam ławkę. Nie wiem, co mnie podkusiło, by na nią usiąść. Była pusta, a ja potrzebowałam chwilkę odpoczynku.
Spoczęłam więc na niej bawiąc się rękawami białego sweterka, który co chwilkę naciągałam na zimne i suche dłonie.
Odwróciłam głowę na lewą stronę, znów nie wiedząc, czym się w tym momencie kierowałam. Ale nagle dostrzegłam, że nie jestem sama...
Wstrzymałam oddech, a postać spojrzała się na mnie.
Blond włosy, ciemne oczy, wąskie usta. Chłopak. I wcale nie wyglądał na miłego.
Pamiętam jeszcze tyle, że przyłożył mi coś do twarzy, a moje oczy zrobiły się ciężkie. Zasnęłam...
***
Obudziły mnie mocne wstrząsy. Byłam w małym... Pomieszczeniu? Nie. To nie było pomieszczenie. Dodatkowo znajdował się tu odór...
Próbowałam się podnieść i w tym momencie zdałam sobie sprawę, że mam skrępowane ręce, jakąś dziwną liną. Z każdym ruchem dostarczała mi bólu, a moje nadgarstki piekły i robiły się czerwone. Nogi to samo. Zresztą miejsce, w którym byłam posiadało coś, jakby dach.
Już wiedziałam, gdzie jestem. Bagażnik. Nie docierało do mnie jeszcze to, co się stało.
Po jakimś czasie auto się zatrzymało, a bagażnik powoli wpuścił do środka odrobinkę światła. Nie było to światło słoneczne. Coś bardziej światło latarki.
- Żyje? - spytał jakiś głos. Kolejny mężczyzna.
- Tak, ale nic nie zapowiada się na to, by zachowała jakieś zdrowe zmysły.
O czym oni mówią? W tej chwili spostrzegli, że mam otwarte oczy, które starają się patrzeć prosto w ich twarze. Nic z tego. Oczy mnie bolały od nadmiaru światła.
- Patrz. Obudziła się - dodał jeszcze inny głos. Po chwili zostałam szarpnięta i wyciągnięta z bagażnika siłą.
Jedyne, co rzuciło mi się w oczy, to blond włosy. Czyli to ten sam chłopak, co mnie porwał. Tylko co ja mu zrobiłam?
Nie zapytałam. Głos ugrzązł mi w gardle, a ja byłam zbyt przerażona.
Zaciągnęli mnie do jakiegoś domu. Nie wyglądał na dom porywaczy. Bardziej coś jakby dom mafii - zadbany, urządzony w stylu klasycznym.
Kiedy weszliśmy do środka rzucił mnie na ziemię. Wydałam bezgłośne ,,au". Bałam się spojrzeć im w oczy. Spuściłam głowę w dół.
- Masz coś, czego potrzebujemy. I albo nam to dasz, albo zginiesz. Wybór należy do ciebie.
Oschły ton, beznamiętne słowa, wypowiedziana regułka i zero uczuć. To właśnie pobudziło moją złość.
Spojrzałam na niego. Był przystojny, to mogłam stwierdzić. Ale był bezuczuciowym draniem, który czegoś ode mnie chce.
- Co takiego mam? - spytałam.
Zmrużył oczy i spojrzał to na mnie, to na swoich ,,kolegów".
- Żartujesz sobie ze mnie? - spytał.
- Czy ja wyglądam osobę, która żartuje? - spytałam.
- Nie takim tonem, bo pożałujesz.
Za wszelką cenę starał się być oschły i pokazać, że jest groźny. Jednak przestałam się go bać.
- Skoro mam coś, czego potrzebujecie, to jedyne co możesz mi zrobić, to mnie uderzyć. Nie zabiłbyś mnie, bo widać, że za bardzo ci na tym zależy. Kim jesteś i czego ode mnie chcesz? - spytałam.
Był zaskoczony chyba tym, co mu powiedziałam. Po chwili jednak się odezwał.
- Niech cię nie obchodzi kim jestem. To, czego potrzebujemy jest w sejfie twojego ojca, a przed swoją śmiercią powiedział nam, że tylko ty znasz kod. Gadaj, jaki jest!
Zaraz... Mój ojciec nie żyje, a ja nawet go nie pamiętam. Jest jakiś sejf, a ja za Chiny nie znam kodu...
- Jeżeli ci powiem, nie puścisz mnie. Zabijesz.
Zaśmiał się gorzko.
- Dlaczego miałbym to zrobić?
- Bałbyś się, że pójdę na policję i was wydam, bo mogę sporządzić dokładny rysopis. Ale szkoda mi czasu, na takiego śmiecia, jak ty - wysyczałam.
Mój prawy policzek zaczął piec i powoli robił się czerwony. Udałam twardą. Udałam, że jego uderzenie nic mnie nie bolało. A tak naprawdę chciałabym wiedzieć, co tu się dzieje i rozpłakać się, jak mała dziewczynka.
- Żal mi ciebie - dodałam śmiejąc się gorzko, czym jeszcze bardziej go rozzłościłam. Miałam to gdzieś.
- Ross, zostaw ją. Jutro pokaże nam kod - odezwał się jakiś brunet.
Czyli ten pacan, to Ross.
W ten sposób właśnie poznałam osobę, którą nazwałam końcem mego żywotu...
***
Zostałam przeniesiona do białego pokoju. Na środku stało metalowe łóżko z białym, lekko poniszczonym materacem, który na pewno nie był prany od miesięcy. Oprócz tego była biała poduszka, która również swoim wyglądem nie zachęcała, by się na niej położyć. Kołdra leżała w kłębku gdzieś rzucona na podłogę. Światła dostarczała mała lampka, stojąca w kącie pokoju.
Czułam się jak w szpitalu....
Jakiś facet, grunt, że nie Ross, wziął do dłoni nóż i przyłożył do moich nadgarstków, powoli rozrywając sznury. Powoli jednak nie znaczy bezboleśnie...
To samo zrobił ze sznurami u moich kostek, po czym trzasnął drzwiami i zostawił mnie w pokoju.
Zostałam uwięziona, choć nie wiem za co. Nie pamiętam co robiłam, kim są moi rodzice, czy mam rodzeństwo. Jedyne co pamiętam, to moje imię i nazwisko.
Nie pamiętam też żadnego hasła do sejfu, ale jeżeli bym powiedziała tę informację osobą, które mnie porwały raczej nie dożyłabym tej chwili. I tak wiem, że mnie zabiją, ale co mi tam.
Podeszłam bliżej materaca, uprzednio dotykając moich nadgarstków i delikatnie gładząc je, opuszkami palców. Bolały. Były czerwone.
Kiedy doszłam do ,,posłania" dotknęłam go palcem wskazującym i nacisnęłam. Dobrze, że żadne karaluchy nie wyleciały. Jedyne co, to sprężyna zaskrzypiała. Po chwili położyłam całą dłoń, a następnie usiadłam. Nie miałam zamiaru zdejmować butów, bo już mi było zimno. Co dopiero po wykonaniu takiej czynności...
Sięgnęłam tylko po kołdrę i ułożyłam się na białej poduszce.
***
- Wstawaj! - wydarł się ,,ktoś" i zdjął ze mnie kołdrę.
Zaspane oczy, które wcale nie miały ochoty się otworzyć, wpuściły do gałki ocznej trochę światła.
- A może tak proszę? - tak Laura. Jesteś bardzo inteligentna. Igrasz z ogniem...
Ten blond pacan zaśmiał się.
- I może frytki do tego? - spytał z sarkazmem.
- Nie wstanę - dodałam, przykrywając się kołdrą.
- Co, chciałabyś pospać jeszcze? - spytał udając miłego. Uśmiechnęłam się pod nosem i spojrzałam na niego otwartymi już oczyma.
- A co? Chciałbyś hasło?
Aż się w nim gotowało. On był pewny, że miałam hasło, a ja, że dlatego mnie nie zabije. Przynajmniej na razie. Dlatego mogłam poczuć się, jakbym miała ,,władzę". Ach ta moc manipulacji...
- Masz pięć minut - wysyczał i trzasnął drzwiami. No nic... Brudne ubrania muszą mi wystarczyć, jako teraźniejszy ubiór. Raczej nie mam na co liczyć, by dostać świeże.
Poprawiłam rękawy od sweterka i zrobiłam sobie artystycznego koka.
Z przyzwyczajenia sięgnęłam po telefon, ale zabrali mi go... Nie trudno było się domyślić, ale jednak.
Westchnęłam i zeszłam na dół, gdzie czekało na mnie kilku mężczyzn. Nie wiem czemu, ale wcale nie czuje, by mojemu życiu groziło niebezpieczeństwo.
Może dlatego, że wśród nich nie było Rossa?
- Jestem Ethan - jeden z brunetów (a było ich trzech) podał mi dłoń.
- Laura - dodałam - Mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego ja mam podać te głupie hasło?
- Dlatego, że jesteś jedyną osobą, która je zna.
- Skąd taka pewność? - spytałam.
- Twój ojciec to powiedział zanim umarł.
- A może wy go zabiliście? - spytałam.
Milczał. Pojęcie ,,Milczenie zastępuje słowa" nabiera nowego znaczenia.
W tym momencie usłyszałam kroki do pomieszczenia. Raczej salon. Kanapa, konsole (pewnie kradzione), fotele...
- Szybko zeszła - dodał z przekąsem.
- Z kim jedzie? - spytał Ethan.
 - Ze mną, tobą i Calumem. Reszta zostaje. Pilnujcie Ryd - dodał, po czym szarpnął mnie i wyprowadził z pomieszczenia pod sam samochód.
- Znowu mnie wpakujesz do bagażnika? - spytałam.
- To zależy od tego, czy znowu mnie zdenerwujesz.
- Ciebie nie da się nie denerwować - powiedziałam cicho, ale nie na tyle, by nie usłyszał.
- A załóż się...
***
Jechaliśmy dość szybko. Ja siedziałam z tyłu, wpatrując się w przepaskę, jaką miałam na oczach tylko po to, by nie wiedzieć, gdzie jesteśmy. Gdyby wiedział, że ja nic nie wiem...
- Wysiadaj - po około dwóch godzinach drogi właśnie to usłyszałam. Byłam przez kogoś prowadzona, ale na pewno nie był to blondyn. On mnie szarpie, a ten był delikatniejszy.
W każdym bądź razie prowadzili mnie (jak mniewam) przez długie korytarze. Potykałam się o własne nogi, które i tak z każdą chwilą coraz bardziej odmawiały mi posłuszeństwa.
Wreszcie po kilku minutach męczarni (które zdawały się być wiecznością) dotarliśmy. Przynajmniej się zatrzymaliśmy.
Po chwili zdjęto mi przepaskę z oczu. Prowadził mnie ten drugi brunet. Chyba Calum... Mniejsza z tym. Głos ich szefa wyrwał mnie z zamyśleń.
- A teraz podaj kod.
Znajdowaliśmy się w pomieszczeniu, które miało białe ściany z delikatnymi pasami szarości, pięknymi deskami, które były obok złotych framug na okiennicach i sejfem na samym środku.
- A tu nie ma żadnych laserów? Zabezpieczeń? - spytałam.
- Wszystkim się zajęliśmy. Podejdź teraz łaskawie i wpisz ten kod.
Po chwili wahania zaczęłam powoli stąpać wprost w miejsce, gdzie stał sejf. Nie znałam kodu.
Praktycznie nie wiedziałam o nim nic.
Kiedy znajdowałam się na tyle blisko, by wyciągnąć rękę i zacząć coś pisać włączył się alarm.
- Calum? Co jest grane?! - wydarł się na niebieskookiego.
- Nie wiem! Wszystko wyłączyłem!
- Spadamy! - krzyknął Ethan. Rozdzielili się, a ja stałam jak słup soli. Dopiero po kilku sekundach Ross po mnie wrócił i zaczął ze mną biec.
Bardzo mocno ściskał moją dłoń, tylko po to, bym mu nie uciekła. Nie miałam sił biec dalej.
Gorzej się zrobiło, jak kilku gości zaczęło strzelać w naszą stronę.
- Kim oni są? - spytałam biegnąc ile sił w nogach.
- Nie pytaj tylko biegnij - powiedział dysząc w przemęczenia. Po chwili spojrzałam w ślepy zaułek - długi wąski korytarz i wielkie, szklane okno. Spotkaliśmy się z nimi twarzą w twarz.
Dzieliły nas metry. No, może z jakieś 30, ale tylko metrów...
Po chwili Ross zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Wziął mnie na ręce i...
Wyskoczył. Z. Okna.
Czas mi się zatrzymał, życie mignęło przed oczami, a ja kurczowo trzymałam się jego szyi. Poczułam uderzenie. Spadliśmy. Na kawałki szkła, które się rozsypały na powierzchnię materiału, na który upadliśmy. Dziwnie brzmi to zdanie...
Żyliśmy, ale Ross był ranny. Raz dwa wsadził mnie do czarnego auta (jak się okazało kuloodpornego) i szybko odjechaliśmy.
Byłam roztrzęsiona. Nikt nigdy do mnie nie strzelał. Nigdy. A teraz?
Moje życie, którego nie pamiętam, diametralnie się zmieniło. Przynajmniej te dwa dni. Pierwszy dzień - spokojny, idę sobie parkiem... Drugi? Strzelają do mnie!
Spojrzałam na drzwi od auta. Była w nim czerwona, mała, plastikowa paczuszka, którą nazywamy apteczką pierwszej pomocy.
Jechaliśmy dość długi czas. Zatrzymaliśmy się gdzieś w lesie, kiedy zabrakło nam paliwa.
- Musimy tu przenocować.
- Zaraz - wyłapałam - MY?
- Masz problem ze słuchem? - spytał.
- Nie mam zamiaru spać koło ciebie - dodałam.
- Nikt ci nie każe. Masz bagażnik wolny.
Spojrzałam w bok. Pomost... Czyli jesteśmy gdzieś nad wodą. Powoli zaczęłam wysiadać.
- A ty dokąd?- spytał.
- Chociaż tu mogę się umyć - powiedziałam po czym wbiegłam do lodowatej wody. Dolna warga zaczęła mi drgać, ciało się prężyć, na ramionach i udach dostałam gęsiej skórki, a koszulka i sweterek przylepiły mi się do ciała. Gdybym była choć trochę mądra zdjęłabym chociaż sweter...
Resztki makijażu zaczęły mi spływać po policzkach, a ja powoli przyzwyczajałam się do temperatury. Ross usiadł na pomoście i syknął cicho.
Blask księżyca, który dziś pojawił się na niebie, oświetlał jego zranione ramię. Miał wielki kawałek szkła wbity w biceps. Westchnęłam cicho i poszłam po apteczkę.
Usiadłam koło niego i wyciągnęłam wodę utlenioną, jak i bandaż.
- Co ty robisz? - spytał.
-Jeżeli zamierzasz z tym spać, to twoja sprawa, ale póki żyję nie pozwolę, by ktoś męczył się na moich oczach.
- Nawet wróg? - spytał unosząc jedną brew.
- Nawet wróg.
Zlitowałam się nad nim, tak jak on nade mną dziś, bym nie zginęła. Mógł mnie tam zostawić. I co z tego, że dzień wcześniej mnie porwał i uderzył?
Wyciągnęłam powoli kawałek szkła, a raczej kawał, kiedy on w między czasie co chwilkę syczał z bólu.
Wyciągnęłam wacik i nalałam na niego wody, po czym ostrożnie przemyłam ranę.
- Jesteś pielęgniarką? - spytał. Chciałam odpowiedzieć ,, nie wiem ", ale to by przyniosło opłakane skutki.
- Każdy głupi potrafi opatrzeć  ranę - dodałam z lekkim uśmiechem.
Po chwili zaczęło robić mi się zimno, a konkretnie wtedy, kiedy owijałam mu ramię bandażem. Zaczęłam dygotać z zimna, a moja warga drgała jeszcze mocniej, przez co nie mogłam jej uspokoić.
- Zimno ci? - spytał.
- Nie. Mam atak padaczki - dodałam z sarkazmem. Przewrócił oczami i po chwili on poszedł po coś do auta. Wrócił z jakąś bluzą.
Rzucił nią we mnie z tekstem ,,masz". Ubrałam ją szybko i zamknęłam apteczkę.
- Ummm... Dzięki - dodał. Zatrzymałam się nie rozumiejąc. Spojrzałam na niego - Za ramię - dopowiedział.
- Drobiazg - powiedziałam bez przekonania i ułożyłam się wygodnie w bagażniku. Apteczkę uprzednio włożyłam na miejsce, a teraz odpłynęłam...
***
TYDZIEŃ. Tyle minęło od tamtej akcji z sejfem i jeziorem. Rano wróciliśmy do ,,domu", a oni na razie mnie nie męczyli z tym, by podać hasło.
I jeszcze dostałam nowe ubrania... Nie wiem czyj to był pomysł, ale dostałam. Ross nie darł się już na mnie, ale nadal nie traktował mnie tak, jak powinien.
Mimo to mogłam rozmawiać z innymi i z nimi jeść. Tyle dobrego. I nic nie wskazywało na to, że mają mnie zabić.
Ross bardziej ,,o mnie dbał" i spędzał ze mną czas. Powoli mu zaczęłam ufać i widziałam, że on mnie też. Wczoraj nawet zabrał mnie na ,,spacer". Tak... Abym się dotleniła. Ale o dziwo to przy nim czuję się bezpiecznie...
Ale dziś, po okrągłym tygodniu (trochę niszczę im ścianę wyjąc kreski, które oznaczają dni, ile tu siedzę), stało się coś, przez co wszyscy byli ,,zdruzgotani".
- Nie ma Rydel! - krzyknął Calum. Nigdy o nią nie pytałam. Nie schodziła na obiady, ani w ogóle na żadne posiłki, ani nie wychodziła z pokoju. Ale musiała być kimś ważnym, skoro to tak bardzo zdenerwowało Rossa.
- Jak to nie ma?! - krzyknął i wbiegł do niej do pokoju.
- Rano jeszcze była - dodał Ethan.
- Calum - zaczął Ross - sprowadź Czarnych, by pomogli jej szukać, Ashton - ty zawiadom resztę. Mike i Robert - wy jedziecie ze mną.
- A co ja mam robić? - spytał Ethan.
- Zostaniesz z Laurą. Jak nie wrócimy - odwieź ją do domu - dodał po czym wybiegł razem z resztą.
- Kim jest Rydel? - spytałam, kiedy tylko drzwi zamknęły się z trzaskiem.
Ethan westchnął i usiadł w fotelu.
- To młodsza siostra Rossa. Ma pięć lat - dodał. Zamurowało mnie.
- On ma siostrę? I się nią opiekuje?
Ethan przetarł dłońmi twarz.
- Tak. Jego rodzice zginęli jak miał siedemnaście lat. Mała miała wtedy roczek. Został z nią kompletnie sam. Każdy tu ją traktował jak księżniczkę. Ale jakiś rok temu Ross zadarł z niewłaściwymi ludźmi, dlatego Ryd nie mogła wychodzić z pokoju. Obiecali, że dadzą mu spokój, jak zawartość sejfu twojego ojca dostarczy im do końca miesiąca. Dlatego porwał ciebie. Ale miesiąc minie dopiero jutro... A oni są bezlitośni.
Zamurowało mnie. Ross chciał po prostu chronić siostrę. Musiałam powiedzieć prawdę Ethanowi.
- Eth - zaczęłam - Ja nic nie pamiętam. Nic. Nie wiem, kim byli moi rodzice, gdzie mieszkałam czy co robiłam. Nie pomogę wam z hasłem, bo go nie znam...
- Jak to? - spytał zaskoczony - Spróbuj sobie przypomnieć! To ważne...
To był dzień, w którym ja i Eth głowiliśmy się jakie może być hasło. Ale postanowiłam zadziałać inaczej...
***
Wrócili wieczorem. Ross był roztrzęsiony. Nie było przy nim żadnej małej dziewczynki.
Co chwile krzyczał, że musi ich znaleźć, ale reszta go uspokajała, że to bez sensu. Mój plan był inny...
Uciekłam. Postanowiłam dotrzeć do tego sejfu na własną rękę. Wykorzystałam to, że Eth pod wpływem roztrzęsienia nawet podał mi informację, że sejf jest niedaleko, w zasadzie bardzo blisko, ale Ross długo krążył, abym nigdy nie dotarła tam sama.
Doszłam tam. Do tego pomieszczenia i stanęłam pod wielkim sejfem. Nie znałam kodu, ale domyślałam się, jaki może być.
Kiedy rozmawiałam z Ethanem mignęło mi coś przed oczami. Moment, w którym tata i mama płaczą roztrzęsieni, a ona mówi, że poroniła. Miała urodzić córkę... Młodszą siostrę...
Miała nazywać się Catherine. Mama poroniła 11 października 2003 roku.
Nikt mnie nie ścigał, nie było alarmu. Wpisałam potrzebne informacje, a ku mojemu zdziwieniu dostałam zawartość sejfu. Teraz trzeba było tylko ich znaleźć...
***
W domu nikt nie zauważył mojej nieobecności. Kopertę, bo tylko ona znajdowała się w sejfie, schowałam pod bluzę. Ethanowi mówiłam, że byłam na spacerze. A jednak tylko on zauważył, że mnie nie było.
Po chwili zadzwonił telefon, a Ross ustawił na głośno mówiący.
- Mów, czego chcesz?! - krzyknął.
- Ty wiesz czego. Twoja siostrunia zginie, jeżeli dziś o północy nie stawisz się na High Street 76. Powodzenia.
Wiedziałam gdzie to jest. To był park, z którego zostałam porwana. To niedaleko firmy mojego ojca....
Spojrzałam na zegarek: 22:59. Szybko ubrałam płaszcz i wybiegłam z domu, podczas kiedy oni szykowali się by zabrać ,,potrzebne rzeczy".
Jak w każdym filmie akcji wiedziałam, że porywacze są co najmniej pół godziny wcześniej na miejscu. A może punktualnie?
Pal licho z tym. Dobiegłam jak najszybciej, ale robiłam to tylko z jednego powodu... Ja chyba załapałam syndrom sztokholmski...
Nie wiem kiedy byłam na miejscu, ale jednak dotarłam, kiedy wszyscy już byli. Nawet ,,moja" paczka.
Śliczna dziewczynka o piwnych oczach, kręconych włoskach, różowych bucikach, fioletowej sukieneczce i różowej kokardce... To ją zobaczyłam po drugiej stronie.
- Nie mieszaj jej w to - syknął Ross. Matko, ile ja tu szłam?
- Miałeś nam coś dać, nie wywiązałeś się z umowy.
- Mam jeszcze jeden dzień! - krzyknął.
- W takim razie... - jeden z nich przycisnął pistolet do głowy dziecka... Aż serce się krajało, jak widziało się taki widok. Miałam ochotę zacząć się drzeć, pobić go... Ale zrobiłam coś innego, będąc spokojna.
- Wypuść ją - powiedziałam wychodząc zza ukrycia.
- Laura? - spytał Ross.
- Ja nie mogę! - zaśmiał się ten gościu i odłożył pistolet - Ty będziesz mi rozkazywać? Co jeszcze? Kim ty jesteś?
Razem z resztą swoich przydupasów się zaśmiał.
- Córką Damiano Marano. Wypuść ją po pożegnasz się z zawartością sejfu - dodałam.
Uspokoili się. Kiedy tylko powiedziałam kim jestem inni się stali...
Ciekawa jestem, co jest w tej kopercie...
- Daj to - powiedział jakby bał się, że zniszczę kopertę.
- Najpierw dziecko.
- To podejdź tu i daj kopertę.
- Puść dziecko, bo jej nie dostaniesz. Jeżeli ci zależy na kopercie - puść dziewczynkę - dodałam zaciskając zęby.
Puścili ją, a ona pobiegła do Rossa.
- Laura oni cię zabiją! - krzyknął. Uśmiechnęłam się do niego i powiedziałam - uciekajcie...
Podchodziłam powoli, jakbym zaraz miała umrzeć. Przymykałam powieki ze łzami w oczach, bo wiedziałam, że umrę. Więc dlatego szłam powoli... Nie chciałam do siebie dopuszczać myśli, że nie zobaczę już Rossa, dlatego teraz patrzyłam na niego i na resztę, jakbym widziała ich po raz ostatni. Pewna byłam, że właśnie tak będzie.
Byłam coraz bliżej. Ross nie mógł nic zrobić. Musiał zająć się siostrą. Reszta jego paczki też nic nie robiła. Wszyscy patrzeli jak powoli dochodzę do celu. Może mieli nadzieję, że nic mi nie będzie? Potem wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko:
Podałam im kopertę, Ross osłonił małą... Przyłożyli mi spluwę do brzucha... Padł strzał, a moje kolana zgięły się w pół i upadłam, mając mroczki przed oczami...
Słyszałam krzyk Rossa, a potem ciszę. Dotknęłam palcami piekącego miejsca i poczułam krew... Ciekła krew... Powoli osunęłam się na ziemię i zamknęłam oczy...
***
Głęboki chlust powietrza - to pierwsze co zrobiłam, kiedy otworzyłam oczy. Nie było Rossa, nie było paczki, nie było małej, 5-letniej dziewczynki.
Za to był szpital, ja podłączona do mnóstwa sprzętów, kilkunastu lekarzy z notesami w dłoni.
- Symulacja zakończona - odezwała się jedna z lekarek.
Jaka symulacja?
Dotknęłam mojego brzucha - nie miałam rany postrzałowej. Nic nie miałam. Nie dręczył mnie ból, ani nic z tych rzeczy.
Miałam lekkie mdłości i zawroty głowy.
- Nic nie rozumiem - wyszeptałam.
- Witam Panno Lauro. Jak się panienka czuje? - spytał jakiś lekarz.
- Gdzie ja jestem?
- W szpitalu badań symulacyjnych. Za kilka minut odzyska panienka pamięć. Zgłosiła się panienka dobrowolnie na wykonanie symulacji. Wszystko, co widziałaś było wytworem twojej wyobraźni.
- Wy też to widzieliście? - spytałam lekko zażenowana.
- Tak. Cały obraz. Wszystkie emocje jakie panienka doświadczyła pomogą nam w dalszych badaniach.
- Te postacie... Nie istnieją, prawda? - spytałam.
Spodziewałam się odpowiedzi, ale jednak zabolała.
- Tak. To wytwór panienki wyobraźni. A teraz proszę wybaczyć, muszę przekazać materiał do badań.
Symulacja. Badania. Szpital. Trzy słowa zrujnowały mi psychikę. Nie ma żadnego porwania. Żadnego Rossa. Żadnego syndromu.
To stąd brak pamięci o rodzinie... Nigdy nie pamiętamy początku snu.
Byłam w jakby śnie. Ale sen jest czasem bez sensu, a jak zamkniemy oczy, pojawiamy się gdzie indziej. To była symulacja. W dodatku kontrolowana i obserwowana.
Opadłam bezwładnie na poduszkę i westchnęłam głośno. Powoli odzyskiwałam pamięć.
Jestem Laura Marie Marano. Moja mama nigdy nie poroniła, tata nie umarł. Nie znam żadnego Rossa, nigdy nie zostałam porwana. Mam 20 lat i w tym roku skończyłam szkołę. Jestem aktorką, poddałam się symulacji, a wszystko jest złudzeniem.
Zamknęłam powieki i teraz wiedziałam, że czas powrócić do rzeczywistości...

2 komentarze:

  1. Tego OS czytałam już wcześniej ale nie skomentowałam, więc postanowiłam zrobic to tutaj.
    Bardzo ciekawa historia i dobrze ukazany przykład syndromu sztokholmskiego. Czytałam ją z zapartym tchem czekając na szczęśliwe zakończenie, przemianę Rossa i miłość aż po grób a ty mnie zaskoczyłaś. Czekam na twoje kolejne OS ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny blog <3 Zapraszam do mnie : http://laura-marano-i-r5.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń